Po tym, co zobaczył, Henryk Troszczyński zaczął się bać o własne życie. – Zdawałem sobie sprawę, że nastąpi ofensywa radziecka, a Niemcy nie pójdą już dalej, bo front na kilka miesięcy zatrzymał się pod Smoleńskiem. Jeśli wpadlibyśmy w ręce Sowietów, to rozstrzelaliby nas wszystkich – wspomina.
Dom kombatanta na warszawskich Jelonkach. Pan Henryk ma prawie 95 lat, ale wita mnie mocnym uściskiem dłoni. Jest w mundurze, ordery wiszą na jego piersi. Po rozmowie że mną ma spotkać się z dziećmi, którym opowie o Powstaniu Warszawskim.
– Żywy świadek historii? – pytam go, trzymając w ręku książkę „Chłopak z Katynia” Jerzego Wlazły, która opowiada o jego losach. – Potwierdzam, według mojej wiedzy, jestem ostatnim żyjącym świadkiem tej zbrodni – odpowiada.
Wspólne degustacje samogonu, czyli gorzałki produkowanej na własne potrzeby, skutecznie rozwiązały miejscowym języki. Chłopi wspominali, że do ich domów dniami i nocami dochodziły odgłosy strzałów. Doskonale zdawali sobie sprawę, że stała za tym radziecka NKWD.
– Mówili, że przyjeżdżały pociągi do stacji Gniezdowo, a następnie samochodami przywożono do Katynia więźniów. Niedługo potem było słychać strzały, jeden po drugim, oraz krzyki i jęki mordowanych ludzi – opowiada Troszczyński.
Miejscowi nie ukrywali, że rozstrzeliwanymi więźniami byli polscy oficerowie. Wiedzieli, że ich zwłoki zakopano w lesie. Henryk zamierzał sprawdzić, czy to prawda. Zwołał kolegów, zabrali łopaty i poszli zbadać wskazane przez Rosjan miejsce.
Cały artykuł Adama Cissowskiego można przeczytać tutaj:
https://tygodnik.tvp.pl/36845448/katyn-bez-przebaczenia