Obwiniono Sosabowskiego, bo Montgomery nie mógł się mylić
12:10, 22.09.2017
Obwiniono Sosabowskiego, bo Montgomery nie mógł się mylić Dziewiętnastu polskich żołnierzy z Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej zaginęło. Wiadomo, że walczyli pod Arnhem, że polegli i nagle zniknęli – mówi Mateusz Mroz, prezes Agencji Mienia Wojskowego, który zajmuje się przywracaniem pamięci o polskich żołnierzach walczących u gen. Stanisława Sosabowskiego. Mija 73. rocznica bitwy pod Arnhem oraz 50. rocznica śmierci generała Stanisława Sosabowskiego, który zmarł 25 września 1967 r. w Londynie.
Dziewiętnastu polskich żołnierzy z Pierwszej Samodzielnej Brygady Spadochronowej zaginęło. Wiadomo, że walczyli pod Arnhem, że polegli i nagle zniknęli – mówi Mateusz Mroz, prezes Agencji Mienia Wojskowego, który zajmuje się przywracaniem pamięci o polskich żołnierzach walczących u gen. Stanisława Sosabowskiego. Mija 73. rocznica bitwy pod Arnhem oraz 50. rocznica śmierci generała Stanisława Sosabowskiego, który zmarł 25 września 1967 r. w Londynie.
Mateusz Mroz, prezes Agencji Mienia Wojskowego (fot. PAP)
Jak doszło do tego, że zainteresował się pan losami Polaków, który polegli pod Arnhem w 1944 r.?
Mój dziadek był jednym z żołnierzy generała Stanisława Sosabowskiego, był z nim od samego początku. Przeszedł klasyczną drogę – kampania wrześniowa, Rumunia, Francja, potem Anglia i od razu Czwarta Kadrowa Brygada Strzelców, która się potem przekształciła w Pierwszą Samodzielną Brygadę Spadochronową. Tak samo jak gen. Sosabowski, dziadek został w Anglii, pozbawiono go obywatelstwa. Zmarł na Wyspach, gdy miałem cztery lata, a mój ojciec potem sprowadził jego ciało do Warszawy. W 2004 r. zabrałem na trójpokoleniową wycieczkę do Holandii, na teren bitwy pod Arnhem, ojca i mojego najstarszego syna. Wtedy coś we mnie przeskoczyło i zacząłem poszukiwania. Od informacji o dziadku przeszedłem do tych, które dotyczyły poległych, ale niezidentyfikowanych do tej pory żołnierzy z Brygady Sosabowskiego.
Ile ich było? Zastanawiał się pan, dlaczego pojawiły się te bezimienne mogiły żołnierskie?
Po bitwie, podczas pochówków żołnierzy, panował bałagan. Część polskich nazwisk była trudna do odczytania i zapisania, gubiły się dokumenty. Zaginionych jest dziewiętnastu. Zidentyfikowałem już mogiły pięciu z nich. Szperałem w dokumentach, studiowałem raporty o zabitych żołnierzach, o pochówkach. Wiadomo, że tam walczyli, że polegli i nagle zniknęli. Jeździłem wiele razy do Londynu, szukałem informacji m.in. w Instytucie im. Sikorskiego. Powoli poznawałem coraz więcej ludzi, którzy chcieli mi pomóc, Anglików i Holendrów. Kojarzyłem fakty, porównywałem zapisy, powojenne meldunki ekshumacyjne. Ustaliłem przybliżoną pozycję dwóch grobów polowych, ale trudno je zbadać. Na terenach, gdzie toczyła się bitwa pod Arnhem, nie prowadzi się niestety badań wgłębnych, można szukać tylko powierzchniowo. Szczątki żołnierzy odnajduje się przy okazji prac ziemnych, np. kładzenia kabli lub rur.
Pomagają panu w poszukiwaniach władze brytyjskie i holenderskie?
Jeśli chodzi o dokumenty tak, są pomocni. Natomiast jest kłopot z przeprowadzeniem ekshumacji, by porównać materiał genetyczny, który można uzyskać od rodzin poległych żołnierzy. Brytyjskimi cmentarzami wojskowymi na całym świecie zawiaduje Commonwealth War Graves Commission, odpowiednik dawnej Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Negocjowałem z nimi przez IPN i jego szefa, Krzysztofa Szwagrzyka, ale CWGC ma swoje przepisy i ekshumacji nie robią. Jak utrzymują, gdyby się za to wzięli, musieliby zacząć od mogił żołnierzy, którzy polegli podczas I wojny światowej. To dość kiepskie tłumaczenie, ale nasi pochowani są na cmentarzu brytyjskim i to nam wiąże ręce. Pozostają dokumenty. Holendrzy natomiast chętnie prowadzą poszukiwania i pomagają. Jest taka jednostka armii holenderskiej, która zajmuje się identyfikacją poległych, mają świetnych specjalistów medycyny sądowej. Wspaniali ludzie. Odezwali się do mnie, gdy tylko umieściłem w internecie pierwszą informację o swoich poszukiwaniach. Pytali, czy mogą pomóc. Holendrzy potrafią wydać kilkaset tysięcy euro na osuszenie polderu i wydobycie szczątków wellingtona z Dywizjonu 305 i trzech członków jego polskiej załogi. Niedawno był ich pogrzeb. Teraz robią to samo z brytyjskim lancasterem. Podejmują się ogromnych, bardzo kosztownych działań, by wydobyć z morza szczątki kilku lotników.
Teren wokół Arnhem ze względu na samą bitwę i na to, co się tam wydarzyło do kwietnia 1945 r. był bardzo nasycony sprzętem wojskowym, było tam mnóstwo amunicji. Zostało więc do dziś mnóstwo niewypałów. Nie wolno tam chodzić z wykrywaczem metalu. Są tylko dwie cywilne osoby, które mają na to zezwolenie holenderskich władz, bo współpracują z jednostką.
Udało się panu dotrzeć do rodzin wszystkich zaginionych żołnierzy?
Niestety nie. Większość była z Kresów, przeszli przez łagry rosyjskie, a potem wyszli z armią generała Andersa. To byli często bardo młodzi ludzie, nie pozakładali więc własnych rodzin. Odnalazłem krewnych niektórych z nich, braci, siostry, najczęściej dzieci i wnuki rodzeństwa. Jeden z tych chłopców miał matkę pochodzącą z Estonii i ojca Polaka. Mieszkali na Białorusi. Teraz część rodziny mieszka w Tallinie, część na Białorusi, a część pod Zieloną Górą. Pokręcone polskie losy. Okazało się też, że nie wszystkie rodziny były zainteresowane poszukiwaniem krewnych, czasem ludzie nie mieli pojęcia, że ktoś z ich bliskich walczył na Zachodzie i był spadochroniarzem. Albo upierali się, że „wujek był u Andersa”.
O Brygadzie Spadochronowej generała Stanisława Sosabowskiego mówi się o wiele rzadziej niż np. o polskich lotnikach z Dywizjonu 303 czy żołnierzach generała Maczka. A była to niezwykła brygada.
Pierwsza taka duża polska jednostka spadochronowa. To byli żołnierze, którzy pozostawali w pięcioprocentowym odwodzie naczelnego wodza. Nie byli podporządkowanie dowództwu alianckiemu, tak samo jak cichociemni. Brygada była przeznaczona do wsparcia powstania, które miało wybuchnąć w ogarniętej wojną Polsce. Spadochroniarze mieli zostać wtedy natychmiast przerzuceni do kraju. Ale gdy 1 sierpnia 1944 r. zaczęło się Powstanie Warszawskie, nie było to już fizycznie możliwe. Rozpoczęła się już inwazja w Normandii, a brygada spadochronowa przeszła pod dowództwo alianckie. Operacja „Market Garden” pod Arnhem ruszyła 17 września 1944 r. i od razu weszli w nią podwładni Sosabowskiego; walczyli do samego końca. Niewiele zachowało się polskich wspomnień z tamtego czasu. A jednostka nie była duża, liczyła niecałe trzy tysiące ludzi.
Brytyjczycy obciążyli potem generała Sosabowskiego winą za niepowodzenia operacji, która w założeniu miała doprowadzić do zdobycia mostu na Renie pod Arnhem, a następnie zatrzymać Niemców.
Sosabowski otwarcie krytykował plan operacyjny i decyzje sztabu aliantów. Obwiniono go za fiasko tego przedsięwzięcia. Dopiero wiele lat po wojnie generała zrehabilitowano. Alianci nie oszacowali właściwie swoich możliwości i nie docenili wroga. Nie wzięli też m.in. pod uwagę czynników pogodowych. Po prostu poszli „o jeden most za daleko”. Część winy usiłowali zrzucić na Sosabowskiego, bo wielki marszałek Bernard Law Montgomery, który „Market Garden” zaplanował, nie mógł się mylić. Królowie i marszałkowie się przecież nie mylą.
Po latach okazało się, że Sosabowski miał rację?
W latach sześćdziesiątych XX wieku wykładowca z brytyjskiej akademii wojskowej w Sandhurst, Robert J. Kershaw, wydał książkę pt. „It Never Snows in September: The German View of Market Garden and the Battle of Arnhem, Septem-ber 1944” (Śnieg nigdy nie pada we wrześniu: niemieckie spojrzenie na Market Garden i bitwę pod Arnhem, wrzesień 1944). Tytułowe zdanie wypowiedział jeden z niemieckich dowódców, który walczył wtedy pod Arnhem, gdy zobaczył setki białych spadochronów, które opadały na ziemię. Wyglądały z dala jak śnieżyca. W książce Kershawa jest wiele świadectw niemieckich żołnierzy i ich zwierzchników, dokumentów i wywiadów. Ciekawa jest informacja, wg której 24 września 1944 r. w Valburgu niedaleko Arnhem odbyło się spotkanie alianckich dowódców. Był tam oczywiście generał Sosabowski. Anglicy zdecydowali, że trzeba wspomóc spadochroniarzy brytyjskich po drugiej stronie Renu, dowieźć zaopatrzenie i zakończyć bitwę zwycięstwem. Sosabowski im radził, by tego nie robili, bo ten teren jest pod niemiecki ostrzałem. Tłumaczył, że jego patrole wykryły, że niedaleko stamtąd Niemcy nie mają żadnych odwodów i można tam przerzucić wojsko. Wtedy będzie pewne zwycięstwo. Brytyjczycy postawili na swoim. Kershaw usłyszał potem od dowódcy niemieckiej jednostki pancernej opinię potwierdzającą, że Sosabowski miał rację. Jak się okazuje, gdyby go posłuchano, bitwa byłaby wygrana, a wojna skończyłaby się wcześniej, jeszcze w 1944 r.
Poświęcił pan żołnierzom spod Arnhem już ponad 10 lat. Jakie są pana dalsze plany?
Moim marzeniem jest, by powstał film o Pierwszej Samodzielnej Brygadzie Spadochronowej. Przez pryzmat tej małej jednostki można pokazać wojenne losy Polaków. U Sosabowskiego byli niepiśmienni chłopi, robotnicy i inteligencja, m.in. lekarze i geodeci, tacy jak mój dziadek. Byli tam katolicy, prawosławni, żydzi, ludzie, którzy uciekli z Wehrmachtu, emigranci z Francji. Połączyło ich hasło Sosabowskiego, czyli „najkrótszą drogą” do Polski. Mam też nadzieję, że w 75. rocznicę bitwy, czyli w 2019 r., uda się przywrócić nazwiska na tablicach nagrobnych tych pięciu zidentyfikowanych chłopaków. A ja będę dalej szukał. Potrzeba na to jeszcze dużo czasu i oficjalnego wsparcia.