• Wyślij znajomemu
    zamknij [x]

    Wiadomość została wysłana.

     
    • *
    • *
    •  
    • Pola oznaczone * są wymagane.
  • Wersja do druku
  • -AA+A

Marcin Hycnar: Mały duży Książę

13:02, 15.02.2016
Marcin Hycnar: Mały duży Książę

.
.

Podziel się:   Więcej
Znak zodiaku: koziorożec
Szczęście: praca sprawiająca satysfakcję i radość, które jest z kim dzielić
Barwa szczęścia: takiego koloru jeszcze nie wymyślono
Ulubiony kolor: Nie wiem. Może czarny...
Ulubione słowo: Wyszło na to, że "różnorodność"... ;-)
Ulubione zdanie: Może to zapożyczone od Agnieszki Glińskiej – "Łatwe nas nie interesuje"
Ulubiony zapach: Nie wiem. Może... Nie, nie wiem.
Coś, bez czego nie mógłby się obejść: teatr
Znak szczególny: delikatna "socjofobia" i plamka na lewym oku.

Mówi się, że uosabiasz marzenia o zawodowym starcie studentów aktorstwa. W telegraficznym skrócie: repertuar - Czechow, Kantor, Jarocki, Teatr Narodowy, Studio Buffo, off’owa grupa teatralna La M.ort. Grasz, swego czasu reżyserowałeś i pisałeś scenariusze, uczyłeś się tańca towarzyskiego i stepowania. Co jest w tym kalejdoskopie najważniejsze?
Teatr. Wszystko, co pozostałe, służyć ma wzbogaceniu tej mojej pasji, bądź jej urozmaiceniu. Oczywiście nie znaczy to, że telewizja, serial czy film mnie nie interesują... Wręcz przeciwnie. W końcu spotykamy się i rozmawiamy w związku z "Barwami...", które są właśnie tego typu produkcją. Ale jeśli mam być szczery, to właśnie teatr jest moim żywiołem.
Dlaczego więc znalazłeś się w serialu i to w dodatku jako jeden z głównych bohaterów?
Postanowiłem sprawdzić się w zupełnie innym rodzaju aktorstwa, którego tego typu praca wymaga. Po to, by nauczyć się kamery i całej tej filmowej menażerii. Gdy byłem w szkole teatralnej, wciąż miałem niedosyt zajęć z techniki filmowej. Nadal wydaje mi się, że tej dziedziny mojego fachu nie zgłębiłem prawie w ogóle, a "Barwy szczęścia" dają mi szansę by to zmienić. Oto wszystko, o czym teoretycznie wiedziałem, zaczęło przybierać realny kształt. Nie musiałem już sobie niczego wyobrażać, bo (właściwie niejako: "w prezencie") dostałem wiele dni zdjęciowych na profesjonalnym planie filmowym. Mogę się uczyć tego, czego jeszcze nie umiem i to jest najważniejszy powód mojej decyzji. Drugi z nich związany jest z faktem, że w ostatnim czasie zdarzyły mi się sytuacje, kiedy rezygnowano z mojego udziału w niektórych przedsięwzięciach z powodu... powiedzmy: małej "siły rażenia" mojego nazwiska. (uśmiech) Zdaję sobie sprawę, że aktorzy teatralni niezbyt często są powszechnie znani ze swojej scenicznej działalności. Toteż, mimo, że teatr przysparza mi najwięcej satysfakcji i radości, postanowiłem zadbać o to, by ludzie, którzy w teatrach bywają rzadziej, albo prawie w ogóle (mówię tu zarówno o zwykłym, przeciętnym widzu, jak i osobach z tzw. "środowiska"), dowiedzieli się o moim istnieniu. Nie wszyscy chodzą do teatru i nie ma się, co na to obrażać, nie muszą. Chociaż ja osobiście bardzo zapraszam. (śmiech) A wspomniana już "siła rażenia", w przypadku telewizji jest ogromna. Cóż, może wkrótce przyjdzie czas na film? Chciałbym wówczas mieć świadomość, że niczego po drodze nie zaniedbałem. Uczę się więc nowej dla mnie formy jaką jest praca z kamerą i staram się, by moje nazwisko - tak na wszelki wypadek ;-) - nie było anonimowym.
Czy jako osoba, która sama pisała scenariusze - doznałeś syndomu "choroby zawodowej" i próbowałeś przerobić nieco postać swojego bohatera - Pawła Zwoleńskiego?

Mój egzemplarz scenariusza (a konkretnie pierwsze 26 odcinków, które otrzymałem) czytałem wielokrotnie. Uwag na marginesach pojawiło się sporo. Wypunktowałem także miejsca, o których później miałem okazję rozmawiać z panią Iloną Łepkowską. To były właśnie momenty, w których coś mi szczególnie "zgrzytało" w czasie lektury. Bardzo się ucieszyłem, że Pani Ilona tak rzetelnie wysłuchała moich wątpliwości i pomysłów, a niektóre z tych ostatnich (jak się później okazało) postanowiła wprowadzić w życie. Lubię wiedzieć, że partner w pracy liczy się z moim zdaniem.
Jakie były postanowienia końcowe?
Nie jestem za tym, by wymyślona historia przedstawiała rzeczywistość w skali 1:1. Mam wrażenie, że sukces innych produkcji, takich jak "M jak Miłość", czy "Na dobre i na złe" polega między innymi na tym, że pokazują one świat, jaki widzowie chcieliby widzieć, nie zaś to, co dokładnie mają za oknem. Jako aktor (bez względu na to, czy gram postać dobrą czy złą) staram się zawsze zrozumieć postępowanie mojego bohatera, wierzyć mu, być gotowym bronić jego wyborów. W przypadku Pawła jest podobnie. Moje główne zastrzeżenia dotyczyły nadmiernej słodyczy i krystaliczności mojej postaci. Nie, żeby nagle zrobić z niego bandytę, ale po moich rozmowach z reżyserami doszliśmy wspólnie do wniosku, by nadać mu nieco stanowczości, może uporu, by nie tak łatwo było się z nim kłócić i godzić. Sielankowość, lekkość, kolor - to wszystko jest potrzebne. Bałem się jednak ekranu ociekającego lukrem. Mam nadzieję, że udało się tego uniknąć.
W pierwszym dniu na planie "Barw szczęścia"...
... Byłem kłębkiem nerwów. Nowy projekt, nowi ludzie i ogromna niepewność, czy się sprawdzę (czy sobie poradzę i czy twórcy będą ze mnie zadowoleni). Na szczęście sceny kręcone tamtego dnia nie należały do tych najtrudniejszych. Kiedy przyszedł czas na takowe, znaliśmy się już o kilka dni zdjęciowych dłużej. Ale i tak doskonale pamiętam, że (na przykład) podczas kręcenia sceny "pierwszego razu" Julki i Pawła wszyscy wokół nas mówili szeptem, a i odczuwalne było pewne skrępowanie. (uśmiech) Z pierwszego dnia na planie pamiętam kłopoty z zauważaniem kamery, fiksowaniem pozycji... Minęło jednak parę tygodni i w zasadzie czuję się coraz swobodniej przed obiektywem.
W takim razie dajmy chwilę oddechu Marcinowi Hycnarowi i weźmy "na warsztat" Pawła Zwoleńskiego. Pawle: czym jest dla Ciebie szczęście?
Uśmiechem miłości mojego życia - Julii. Śmiało mogę powiedzieć, że szczęście ma niebieski odcień jej oczu.
Miało być bez lukru... (uśmiech)
Ale cóż ja poradzę na to, że Julia jest dla mnie wszystkim. Dla niej byłbym gotów zrezygnować z innych kolorów życia. Bywało różnie, nie zawsze byłem kryształowy, ale dzięki Niej znalazłem się w punkcie, do którego dążyłem. Mam miłość, ciepło, bezpieczeństwo...
I małą "zagwozdkę"...
To, że moja druga połowa nie może, jak dotąd, powiedzieć o naszym uczuciu swoim rodzicom, jest sprawą, mam nadzieję, przejściową. Niestety oni uznali mnie za wroga nr 1. I to z całkowicie błahych przyczyn. Dla mnie liczy się to, że Julka mnie kocha. Wiem to. Codziennie daje mi okazję, bym się w tym upewniał. Zdaję sobie też sprawę, jak ważni są dla Niej rodzice. A, że na razie trudno to wszystko pogodzić... cóż, czas pokaże.
Marcin, a czym jest szczęście dla Ciebie?
Hmm... Bywam szczęśliwy, to prawda... Chyba wtedy, gdy pracuję i jestem usatysfakcjonowany tym, co robię. Gdy sprawia mi to frajdę. Gdy mam wokół siebie ludzi, z którymi mogę dzielić się tym szczęściem.

Wychodzi, więc na to, że jesteś niezmiennie szczęśliwy już od 12 roku życia, kiedy to zadebiutowałeś rolą "Małego Księcia"...
Dziś myślę sobie o tym moim debiucie z wielką nostalgią i sentymentem. Zwłaszcza, że to piękna i mądra historia... Bardzo mile wspominam pracę nad "Małym Księciem". To była cudowna zabawa i niesamowita przygoda. Był może jeden szkopuł: nie trzymałem tonacji, ba - ogóle nie potrafiłem śpiewać. A był to musical... Dziś tajemnicą Poliszynela jest fakt, że tak naprawdę piosenki nagrał mój zmiennik, mnie zaś pozostało zgłębianie tajników tej trudnej umiejętności, jaką bezsprzecznie jest śpiewanie z playbacku. (uśmiech) Jednak udział w tym przedsięwzięciu wywrócił moje życie (życie ówczesnego dwunastolatka) do góry nogami. Poznałem ludzi, z którymi los złączył mnie na wiele następnych lat twórczej pracy. Z wieloma z nich bardzo się zaprzyjaźniłem. Tylko ta nieodwzajemniona miłość do piosenki została...
...i dała o sobie znać na egzaminie do szkoły aktorskiej...
...starałem się jednak odwrócić od niej uwagę egzaminatorów - i to wszelkimi sposobami. Na szczęście, w chwili, gdy otworzyłem usta, by zaprezentować swoje możliwości wokalne, komisja wpisywała już końcową punktację egzaminu. Udało się. "Katarynka" Bułata Okudżawy przyniosła mi szczęście.
Masz jakieś motto życiowe?
Mój Tata powtarza mi często: "Skromnie, synku, skromnie"... A Agnieszka Glińska nauczyła mnie, że: "Łatwe nas nie interesuje". Myślę, że dopóki będę pamiętał o jednym i drugim, mogę spokojnie patrzeć w przyszłość. (uśmiech)
W jaki sposób traktujesz swoje postaci?
Jak dzieci, którym za nic nie pozwolę zrobić krzywdy. Nawet, jeśli gram "złego", wiem, że przede wszystkim gram człowieka. Obserwuję jego zachowanie, badam motywy, nie oskarżam. Wszyscy, którzy znają życie wiedzą, że nie ma ludzi do końca dobrych i do końca złych. Są natomiast okoliczności, które mogą kierować człowieka w jedną lub drugą stronę.
Różnorodność jest dla Ciebie głównym motorem, jest twórcza?
Jedynie twórcza. Jeśli chce się naprawdę uprawiać ten zawód, rozwijać się, nie stać w miejscu, nie poprzestawać na tym, co nam się udało lub na tym, co łatwo nam przychodzi, to jedynie różnorodność (przynajmniej moim zdaniem) pozwoli nie dać się stagnacji, rutynie. Ilekroć jestem pytany o wymarzoną rolę, odpowiadam: chcę rozmaitości, chcę poznać wszystko - teatr, film, serial, dubbing. Chcę spotykać na swojej drodze różnych ludzi i pracować z nimi nad różnymi rzeczami. Nie wierzę w tzw. "jedynie słuszny kierunek". A we wszystko, czego się podejmuję, wchodzę na 100 procent.
Jak dalece wniknąłeś w życie swojego bohatera z "Barw szczęścia"?

Staram się stworzyć dla niego jakiś background, życiorys, poznać to, co było "zanim"... Widzowie poznają Pawła "tu i teraz", jednak ja, wcielając się w tę postać, chcę wiedzieć, dlaczego mój bohater w pewnych sytuacjach postępuje tak lub inaczej. Jednym słowem - na własny użytek wymyślam sobie jego przeszłość, a także to, co tworzy go dziś, choć niekoniecznie widać to na ekranie. Niekiedy bardzo twórczym może być zastanowienie się nad tym, co mój bohater robi w wolnym czasie, czy lubi czytać, na jaki film poszedłby do kina... Spędzając wraz z moją serialową partnerką - Martą Nieradkiewicz sporo czasu, wciąż zastanawiamy się nad wieloma motywami postępowania naszych postaci w ich wzajemnych relacjach. Nie należę jednak do aktorów, którzy muszą odpowiedzieć sobie na pytanie "Czy moja postać lubi lody waniliowe?", nawet jeżeli nie ma to absolutnie nic wspólnego ze sprawą, której przedstawiana rzecz dotyczy. Opracowuję pewien rys, zostawiając miejsce na to, co przyniesie mu życie. To ja (w porozumieniu z reżyserem, partnerem) wyznaczam terytoria, po których wydaje mi się (nam), że warto byłoby poimprowizować. Ale tylko, jeżeli to coś wnosi do naszego wspólnego dzieła. Na "lody waniliowe" szkoda mi czasu, bo takich pytań można stawiać nieskończoną ilość. Chyba, że mój bohater nienawidzi lodów waniliowych, a w jednej ze scen takowe musi zjeść. Aaa, to, co innego, wówczas zadaję sobie to ważne pytanie.
Opracowałeś już sposób na współpracę z Pawłem Zwoleńskim?
Pracując na planie serialu, staram się każdego dnia zdjęciowego, przed kolejnymi scenami wracać do ostatnich sekwencji myślowych i emocjonalnych mojego bohatera. Ponieważ nie kręcimy kadr po kadrze zgodnie z tym, co później zobaczą widzowie, a raczej "skaczemy" po poszczególnych scenach, które to w całość połączy później montażysta, staram się czuwać nad tym, by przed każdą kolejną przypomnieć sobie stan, w którym (w poprzednim ujęciu) "zostawiłem" swojego bohatera.
Macie jakieś cechy wspólne?
Cóż... Obydwaj młodzi, ambitni, z poczuciem humoru...(uśmiech) Myślę, że Marcin Hycnar jest nieco trudniejszy i jednak bardziej wielowymiarowy od swojego bohatera. Ale chciałbym powiedzieć o dzielącej nas podstawowej różnicy...
Bardzo proszę...
Paweł jest wyższy! (śmiech)
To powiedz proszę, o czym najchętniej porozmawiałbyś z Pawłem, gdyby tak zdarzyło Wam się spotkać?
Z pewnością bym go polubił. Jeśli miałoby to być "męskie" zakrapiane spotkanie, zacząłbym od piłki nożnej, z którą mam do czynienia sporadycznie, a której on jest pasjonatem. Potem postarałbym się przekonać go do teatru, bo zdaje się, że ma zaległości, a później.... (tu pojawia się szelmowski błysk w oku Marcina) hmm... zapytałbym chyba o tę sześcioletnią abstynencję miłosną(!): "Stary, sześć lat... jak to Ci się udało?"
Byłeś już tak wieloma postaciami, że gdyby wyliczać, mogłoby to stać się tematem kolejnej rozmowy - rzeki. Gdybyś jednak miał stworzyć Marcina Hycnara z cech swoich bohaterów, które są Ci bliskie, jaki by powstał człowiek?
Różnorodny (uśmiech). Z Katuriana - bohatera sztuki "Poduszyciel" (w reż. Agnieszki Glińskiej) - chciałbym zaczerpnąć trochę samotności. W rozumieniu artystycznym. Wewnętrzne przekonanie, że należy tworzyć, nawet, jeśli wszystko sprzeciwia się naszym planom. Z Martina ze sztuki "Pieniądze i przyjaciele" wziąłbym... nieposkromione uczucie wolności i hmm... jego fizis. A o to, co najważniejsze, bo "niewidoczne dla oczu", poprosiłbym Małego Księcia.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę...

Rozmawiała Justyna Tawicka