– Zawód satyryka to jednak pewna przywara. Człowiek musi mieć dystans do wszystkiego, również do siebie, inaczej by zwariował – mówi Jan Pietrzak w rozmowie z portalem TVP. Wielki artysta obchodził niedawno 85. urodziny i opowiedział nam m.in. o swoich zawodowych ścieżkach, bliskich mu ludziach i miłości do ojczyzny.
Obchodzi Pan 85. urodziny. W jakim momencie życia Pana zastaję?
Trudnym, ponieważ wojna na Wschodzie sprawiła, że wróciła do mnie tragiczna przeszłość. To wszystko, co teraz dzieje się w Ukrainie, przeżywałem jako dziecko w Warszawie. Dzieciństwo w gruzach, pośród bomb, w głodzie, w ciągłym strachu. Ojciec zginął w 1942 roku zamordowany przez Niemców na Pawiaku, mama była łączniczką podczas Powstania Warszawskiego. Pamiętam walki, potem wkroczenie Rosjan do Polski. Patrzę na gruzy Mariupola i przypominam sobie identyczne zniszczenia w Warszawie. Z tego powodu moje rocznicowe wspomnienia nie są kolorowe.
A zawodowo w jakim punkcie Pan jest?
Takim, że jak zwykle nie mam gdzie grać w Warszawie, nie mam miejsca, gdzie mógłbym prowadzić stabilną pracę artystyczną. Jestem marginalizowany, skreślany, jak przez całe życie. Na szczęście mam też sojuszników, ludzi wrażliwych na moje poczucie humoru i dzięki nim jakoś funkcjonuję. Razem występujemy na okazjonalnych imprezach.
Ponad 60 lat na scenie. Z czego Pan jest najbardziej dumny?
Ja się niespecjalnie sobą zachwycam. Nie lubię się nadmiernie puszyć. Staram się obiektywnie oceniać swoje miejsce w historii kabaretu, ale również obiektywnie oceniać moich kolegów, z którymi przez lata współpracowałem, niezależnie od tego jak nasze drogi życiowe się potoczyły. Mogę być dumny z mojej bezkompromisowości, bo w czasach, gdy było to nie do pomyślenia, wypowiadałem się o sprawach ważnych: walczyłem ze Związkiem Radzieckim, kpiłem z Breżniewa, szydziłem z Niemców. Z natury jestem malkontentem, więc nie uważam swojej roli za tak wielką jak przypisują mi sympatycy.

Mówią o Panu: „Stańczyk Narodu”, „Bard Niepodległości”. Co Pan wtedy czuje?
No mówią, wiele komplementów słyszałem. Moje marzenie „Żeby Polska była Polską” było cytowane przez prezydenta Reagana, królową brytyjską – można wtedy pomyśleć, że zrobiło się coś dobrego w życiu, ale podchodzę do tego w sposób emocjonalnie umiarkowany. Zawód satyryka to jednak pewna przywara. Człowiek musi mieć dystans do wszystkiego, również do siebie, inaczej by zwariował. Wydaje mi się, że zdrowy dystans przez te wszystkie lata udało mi się ocalić.
Pracowałem z wieloma ludźmi tak nakręconymi na swoje ego, że mnie to drażniło. Oczywiście, zawody artystyczne są egocentryczne, sztuka jest miejscem działania ludzi o podniesionym wskaźniku egotyzmu, którzy uważają, że mają coś ważnego do powiedzenia światu i nikt przed nimi na to nie wpadł. Trzeba się pilnować, by nie popaść w durnowatą zależność od swoich sukcesów. Jednym słowem być odpornym i na sukcesy i na porażki, bo klęski też się pojawiają, zachować równowagę psychiczną. Gdy się przeżyło, to, co ja w dzieciństwie – kiedy prosto z gruzów trafiłem do koszar – to uczy pokory.
O koszary też chciałam zapytać – wszystkie szkoły wojskowe były upolitycznione, również Korpus Kadetów i Oficerska Szkoła Radiotechniczna, które Pan kończył. Znając Pana późniejszą działalność, to zaskakujący wybór.
Gdy trafiłem do Korpusu, byłem dzieckiem, miałem 11 lat, nie rozumiałem złożoności sytuacji politycznej. Mama szukała mi szkoły z internatem, najłatwiej było mnie zapisać do kompanii małoletnich, więc mnie tam oddała. To mi uporządkowało życie, inaczej bym się pewnie w tych gruzach Warszawy rozerwał granatem. Chciałem nie być głodny, chciałem się spokojnie przespać w łóżku, nie w śmierdzącej piwnicy. Byłem w koszarach, w otoczeniu młodych chłopców, z których każdy miał za sobą traumatyczne przeżycia. Byliśmy dziećmi wojny pozbieranymi z ulic, lasów. Nie mieliśmy problemów ideologicznych, bo ich nie znaliśmy. Problemem było nie zaliczenie rano toru przeszkód, bo bez tego nie dawano nam śniadania.
Często mi stawiają zarzuty, że służyłem w komunistycznym wojsku. A w jakim miałem służyć, jak tylko takie istniało? Refleksja przyszła później, w miarę dorastania. Każdy człowiek ma prawo się rozwijać i ja tak się rozwinąłem, że mnie w końcu z tego wojska wyrzucili za paskudne cechy charakteru i szyderstwa pod adresem niemądrych dowódców. Ale były też plusy: uczyłem się tam technologii, nowoczesnej elektroniki. Dzięki temu mogłem pracować w fabryce telewizorów w dziale konstrukcyjnym, to było ciekawe. Posługiwałem się rachunkiem różniczkowym, co określa pewne minimum umysłowe. A świadomość społeczno-polityczną nabyłem tak naprawdę w kabarecie, w którym się znalazłem z przypadku.
Kluczowe było wyrzucenie mnie z Hybryd, bo podobno deprawowałem z kolegami młodzież socjalistyczną swoimi wrednymi żartami. To był dla mnie szok i dopiero wtedy zacząłem się na serio zastanawiać, czy zostać w zawodzie kabareciarza, bo wcześniej nie miałem takich ambicji. Zresztą nieraz takie decyzje ważyły na moim życiu. Na przykład gdy w 1981 roku, prezydent Ronald Reagan zaproponował, bym na stałe zamieszkał w USA. Dostałem tydzień na zastanowienie się. Są takie momenty, gdy trzeba się za czymś opowiedzieć, niezależnie od przewidywanych kłopotów czy korzyści. Wybrałem Polskę, chciałem tu być w trudnym czasie. Gdybym został w Ameryce, czułbym się niegodnie wobec milionów ludzi, z którymi razem śpiewaliśmy „Żeby Polska była Polską”.
Często mi stawiają zarzuty, że służyłem w komunistycznym wojsku. A w jakim miałem służyć, jak tylko takie istniało? Refleksja przyszła później, w miarę dorastania. Każdy człowiek ma prawo się rozwijać i ja tak się rozwinąłem, że mnie w końcu z tego wojska wyrzucili za paskudne cechy charakteru i szyderstwa pod adresem niemądrych dowódców. Ale były też plusy: uczyłem się tam technologii, nowoczesnej elektroniki. Dzięki temu mogłem pracować w fabryce telewizorów w dziale konstrukcyjnym, to było ciekawe. Posługiwałem się rachunkiem różniczkowym, co określa pewne minimum umysłowe. A świadomość społeczno-polityczną nabyłem tak naprawdę w kabarecie, w którym się znalazłem z przypadku.
Kluczowe było wyrzucenie mnie z Hybryd, bo podobno deprawowałem z kolegami młodzież socjalistyczną swoimi wrednymi żartami. To był dla mnie szok i dopiero wtedy zacząłem się na serio zastanawiać, czy zostać w zawodzie kabareciarza, bo wcześniej nie miałem takich ambicji. Zresztą nieraz takie decyzje ważyły na moim życiu. Na przykład gdy w 1981 roku, prezydent Ronald Reagan zaproponował, bym na stałe zamieszkał w USA. Dostałem tydzień na zastanowienie się. Są takie momenty, gdy trzeba się za czymś opowiedzieć, niezależnie od przewidywanych kłopotów czy korzyści. Wybrałem Polskę, chciałem tu być w trudnym czasie. Gdybym został w Ameryce, czułbym się niegodnie wobec milionów ludzi, z którymi razem śpiewaliśmy „Żeby Polska była Polską”.
Wróćmy na chwilę do Klubu Hybrydy, od którego wszystko się zaczęło. Czym dla Pana było to miejsce?
Zabawą. Miłą, sympatyczną, z interesującymi ludźmi. Skupialiśmy się na działalności artystycznej. Tam była silna grupa poetów: Edward Stachura, Jerzy Górzański, Stanisław Grochowiak, Roman Śliwonik. Wystawiałem sztuki Janusza Krasińskiego, Jerzego Krzysztonia, Włodzimierza Odojewskiego. Jak się tym zająłem, zobaczyłem, że też mogę czegoś się nauczyć i wyjść na scenę. To był czas szukania swojego miejsca w kulturze, nabierania samoświadomości, odkrywania głębszych znaczeń. Zauważyłem, że potrafię z towarzystwa skupionego w Hybrydach stworzyć zespół teatralny i z nim osiągnąć sukcesy.
Kiedy Pan pomyślał: „dobrze mi wychodzi pisanie tekstów, muzyki i mogę stworzyć coś, co porwie tłumy”?
Nigdy nie miałem takiego zamysłu. Mnie interesowała konkretna publiczność, nie myślałem, by porywać tłumy. To się stało samo, bez mojej intencji. Chciałem napisać coś dobrego, interesującego, co podobałoby się mnie i moim przyjaciołom. Lubię pracować w grupie, w odróżnieniu od wielu kolegów indywidualistów którzy, gdy odnieśli sukces, szli swoją drogą. Dla mnie praca wśród ludzi inteligentnych, zabawnych, wrażliwych, to luksus.
A sukces? Przyszedł, bo historia tak zarządziła, nie ja.
W roku 1967 założyłem Kabaret Pod Egidą. W latach 70. pisaliśmy zespołowo rzeczy, które dla pokolenia ówczesnej młodzieży były ważne i dlatego nas słuchali. Pomogła nam technologia, bo pojawiły się magnetofony kasetowe, ludzie przegrywali na taśmy nasze programy, zyskiwaliśmy popularność, nie wiedząc o tym, bo moja twórczość nie istniała w mediach oficjalnych. I to się okazało dopiero w 80. roku, gdy wybuchła „Solidarność” i wszystkie radiowęzły fabryczne puszczały moje kawałki. „Żeby Polska…” cytowana była na całym świecie w mediach.
W roku 1967 założyłem Kabaret Pod Egidą. W latach 70. pisaliśmy zespołowo rzeczy, które dla pokolenia ówczesnej młodzieży były ważne i dlatego nas słuchali. Pomogła nam technologia, bo pojawiły się magnetofony kasetowe, ludzie przegrywali na taśmy nasze programy, zyskiwaliśmy popularność, nie wiedząc o tym, bo moja twórczość nie istniała w mediach oficjalnych. I to się okazało dopiero w 80. roku, gdy wybuchła „Solidarność” i wszystkie radiowęzły fabryczne puszczały moje kawałki. „Żeby Polska…” cytowana była na całym świecie w mediach.

„Żeby Polska była Polską” stała się symbolem walki o wolność.
I hymnem „Solidarności”, ale sprawiła to publiczność, nie ja. Napisałem ten utwór z desperacji, w 76. roku, gdy zamknęli mi kabaret – po wydarzeniach czerwcowych w Radomiu, Ursusie, gdzie władza biła robotników i tworzył się KOR. W dodatku wtedy moja ówczesna żona wyjechała z dziećmi do Kanady, nie chciała wracać, namawiała, bym do niej dołączył. Byłem w rozpaczy, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Pisałem tę pieśń pogrążony w smutku i ona w założeniu była bardziej nostalgiczna niż entuzjastyczna. Ale kiedy kilka lat później trafiła na barykady, była śpiewana radośnie, zwracała uwagę na przyszłość. Gdy wykonałem ją w 1981 roku w Opolu, razem ze mną śpiewała cała widownia. Z entuzjazmem. Niesamowite uczucie.
Mówi Pan, że to zasługa historii, technologii, publiczności… Ale przecież nie tylko tym można tłumaczyć popularność tej i innych pieśni oraz całego Kabaretu Pod Egidą. Jaka jest na to recepta?
Trzeba pisać rzeczy dobre, myśleć po swojemu, być na scenie uczciwym, bo ludzie to wyczuwają. Jeżeli się pracuje z tworzywem tak skomplikowanym jak publiczność, należy docierać do istoty naszych wspólnych spraw. Wydaje mi się, że Pod Egidą był kabaretem rzeczy istotnych. Miewałem konflikty z kolegami, którzy pisali różne ładne piosenki, przynosili mi, a ja nie chciałem ich włączać do programu, bo nie odnosiły się do ważnych problemów. To sprawiło, że do tego kabaretu przychodziła publiczność nie tylko studencka, ale też starsze pokolenia. Gościł u nas i stuletni profesor Tatarkiewicz, i Melchior Wańkowicz, Konwicki, Dygat, Andrzejewski, chcieli usłyszeć, co mówi nasze pokolenie. Nie było miejsca na tematy naciągane, pisane pod czyjś gust czy pod obowiązujące trendy. Taki punkt widzenia z kolegami przyjęliśmy.
No właśnie, miał Pan dar przyciągania niesamowitych indywidualności. Młynarski, Kofta, Kaczmarski, Osiecka... Jak się to Panu udawało?
Nie jestem konfliktowy. Ludzie się nadmiernie emocjonują drobiazgami. Po co? Jestem w moim zespole człowiekiem, który łagodzi spory, tłumaczy kolegom, żeby się tak nie podniecali swoim ego. Niektórzy odchodzili, ale nie robiłem z tego problemu. Nikogo nie trzymałem siłą, każdy miał swobodę. Szczególnie jak ma się dwadzieścia kilka lat, coś się udało, zaśpiewało przebój, jest pokusa, by iść swoją ścieżką. Wziąłem do Opola nikomu nieznanego Dańca. Wystąpił fantastycznie, rzucili się na niego różni impresariowie z propozycjami. Spytał mnie: „Janek, co mam robić?”. Powiedziałem: „bierz okazję, dostałeś szansę, skorzystaj z niej. To jest profesja uzależniona od kaprysów publiczności…”.
Z kim się Panu najlepiej współpracowało?
Z Wojtkiem Młynarskim, był dla mnie odkryciem. On się ode mnie dowiedział, że powinien pisać piosenki. Poznałem jego mamę, która pracowała w radiu, chodziliśmy do niego pić herbatę i rozmawiać o programie. Okazał się piekielnie zdolny. Imponująco szybko i sprawnie pisał! Padał jakiś
temat, następnego dnia przychodził z gotowym tekstem. W pewnym momencie poczuł wiatr w żaglach i poszedł swoją drogą. Zrobiliśmy dwa programy w Hybrydach: „Radosna Gęba Stabilizacji” i „Ludzie to Kupią”. Przyniosły nam popularność, zwłaszcza Wojtkowi.
Podobne doświadczenie miałem później z Jonaszem Koftą – długo go namawiałem, by wystąpił na scenie, bo nie chciał, krępował się. Miał pewne wady, ale był bystry, dowcipny i jakoś go przekonałem. A gdy już się wciągnął, to nie chciał zejść ze sceny. Cieszyłem się sukcesami wszystkich moich współpracowników.
Podobne doświadczenie miałem później z Jonaszem Koftą – długo go namawiałem, by wystąpił na scenie, bo nie chciał, krępował się. Miał pewne wady, ale był bystry, dowcipny i jakoś go przekonałem. A gdy już się wciągnął, to nie chciał zejść ze sceny. Cieszyłem się sukcesami wszystkich moich współpracowników.

Pracował Pan z największymi.
Często mnie pytano, jak mogę zapraszać tak wielkie gwiazdy, bo to one będą błyszczeć, nie ja. I świetnie, chciałem tego. Grali ze mną Fronczewski, Gajos, Pszoniak, Kraftówna, prof. Rudzki, Stanisławski, Krysia Sienkiewicz, Danka Rinn, Ewa Dałkowska, Ewa Błaszczyk… Mogłem podglądać, jak pracują, bo żart to jest szczególna forma twórczości, trzeba powiedzieć dwa zdania ekspozycji, a potem musi być puenta. Nie wszyscy, którzy dzisiaj występują to wiedzą – nudzą jak cholera. Każdy człowiek, który potrafi sprawnie opowiadać dowcipy, jest na wagę złota. Takich szukałem. Nigdy się nie bałem konkurencji, bo to nie o mój lęk chodzi, tylko o to, by stworzyć coś dobrego. A jak jestem słabszy to i tak odpadnę.
Gdy współpracował Pan z daną osobą na scenie, musiał ją Pan lubić? Czy wystarczyło, żeby miała talent?
Zawsze przemawiało do mnie kryterium sceny, akceptacji przez publiczność, moja sympatia nie miała znaczenia. Kabaret ma taką właściwość: łatwo zweryfikować, czy ktoś się do niego nadaje, człowiek stojący na scenie musi być atrakcyjny dla widzów, nie dla mnie. Na naszych występach ludzie zazwyczaj siedzieli przy stolikach. Na estradzie pojawiali się wybitni aktorzy, z wielkimi rolami filmowymi na koncie. Niektórzy przykuwali uwagę, a podczas występu innych obserwowałem, jak publiczność zaczyna mieszać łyżeczką herbatę, polewać wódeczkę, przypalać papierosy. Dlaczego? Bo te osoby nie miały siły oddziaływania, ludzie nie chcieli ich słuchać.
Jak wielu satyryków, w czasach PRL-u borykał się Pan z cenzurą, jednak wszyscy mówią, że Pan miał najtrudniej.
Pisano na mnie donosy: „krytykuje, ośmiesza władzę, najczęściej w sposób złośliwy”. Albo: „satyra polityczna skierowana przeciwko budownictwu socjalistycznemu w Polsce, polityce PZPR i Związkowi Radzieckiemu”. Takie mam sprawozdania z różnych meldunków SB. Pisałem monologi o psuciu pieniądza, ekonomii socjalistycznej. Profesor Gilowska, która przychodziła na mój kabaret, cytowała mnie potem w swoich wykładach. Dla mnie cenzura to był świat realny, po prostu była i musiałem się nauczyć z nią działać.
Chciałem żyć jak wolny człowiek i zrozumiałem, że tę wolność mogę wywalczyć słowem, dla siebie i innych. Na tym polegał sukces mojego kabaretu zweryfikowany przez historię: młode pokolenia uczyły się odwagi myślenia. Moje żarty były odważne, nikt takich nie mówił. Pytałem ze sceny: „Jak obalić komunizm? Trzeba powiesić komunistów i pomalować drzwi na biało. Dlaczego na biało? A dlaczego nikt nie pyta o to pierwsze?” Albo: „Program partii programem narodu. – Czy to nie może być odwrotnie”? Nikt poza mną takiego pytania nie zadał. Polemizowałem z władzą… Dlatego zawsze mnie cenzurowano.
Chciałem żyć jak wolny człowiek i zrozumiałem, że tę wolność mogę wywalczyć słowem, dla siebie i innych. Na tym polegał sukces mojego kabaretu zweryfikowany przez historię: młode pokolenia uczyły się odwagi myślenia. Moje żarty były odważne, nikt takich nie mówił. Pytałem ze sceny: „Jak obalić komunizm? Trzeba powiesić komunistów i pomalować drzwi na biało. Dlaczego na biało? A dlaczego nikt nie pyta o to pierwsze?” Albo: „Program partii programem narodu. – Czy to nie może być odwrotnie”? Nikt poza mną takiego pytania nie zadał. Polemizowałem z władzą… Dlatego zawsze mnie cenzurowano.
Czy rozpoznawał pan inwigilujących?
Oczywiście. Przychodzili na przedstawienia, mieli swój służbowy stolik. Wszyscy wiedzieli, że tam siedzą ubecy. Chcieli się z nami kolegować. Mówili: „Janek, chodź, napijemy się...”.
Wróćmy do rzeczy przyjemniejszych. Życie kabaretowe to śmiech na scenie, ale i poza sceną – jakie żarty robiliście sobie z kolegami?
Na przykład: to było w Sali sióstr Felicjanek w New Jersey, scena nieprawdopodobnie wyczyszczona, lśniący parkiet, a na tym parkiecie stał piękny fortepian. Podczas ostatniego przedstawienia moi koledzy przywiązali nogi instrumentu niewidzialnymi nitkami. Wspaniała pianistka Danusia Gawrych zaczęła grać, a tu fortepian jej odjeżdża, bo wystarczyło lekkie pociągnięcie i jej uciekał. Ona skakała i próbowała dogonić klawiaturę. To było nieprawdopodobnie komiczne.
Kiedyś Kofta schował się przede mną pod łóżkiem, bo nie chciało mu się pisać tekstu i musiałem go wyciągać za nogi. Ale w takich żartach specjalizował się głównie Pszoniak. Kiedyś na trasie zrobiliśmy mu kawał: on się non stop spóźniał, z hotelu wychodził ostatni, wciąż na niego czekaliśmy. Kiedyś odjechaliśmy autokarem, schowaliśmy się za rogiem i patrzyliśmy, jak latał po parkingu, szukał nas, wpadał do recepcji i pytał, co się dzieje. A było to w głębi Stanów Zjednoczonych…
Kiedyś Kofta schował się przede mną pod łóżkiem, bo nie chciało mu się pisać tekstu i musiałem go wyciągać za nogi. Ale w takich żartach specjalizował się głównie Pszoniak. Kiedyś na trasie zrobiliśmy mu kawał: on się non stop spóźniał, z hotelu wychodził ostatni, wciąż na niego czekaliśmy. Kiedyś odjechaliśmy autokarem, schowaliśmy się za rogiem i patrzyliśmy, jak latał po parkingu, szukał nas, wpadał do recepcji i pytał, co się dzieje. A było to w głębi Stanów Zjednoczonych…
Z czego lubi się Pan śmiać prywatnie?
Z żartów nieoczekiwanych. Większość opowiadanych przez współczesne kabarety żartów mnie nie śmieszy, bo znam te mechanizmy, są przewidywalne… Lat temu kilkanaście był kabaret Mumio – jedyny z tych nowych, który mnie zaskoczył, bo prezentował humor absurdalno-refleksyjny, bez tego natręctwa banału, jaki dominuje.
Śmieszą mnie też moje wnuki, bo małe dzieci są zawsze zabawne, ponieważ nawet nie wiedzą, że mówią żarty. Trzymają mnie przy życiu. Przy nich nie potrzebuję dodatkowego zasilenia humorystycznego.
Śmieszą mnie też moje wnuki, bo małe dzieci są zawsze zabawne, ponieważ nawet nie wiedzą, że mówią żarty. Trzymają mnie przy życiu. Przy nich nie potrzebuję dodatkowego zasilenia humorystycznego.
(KO)
W poniedziałek wielkanocny, 18 kwietnia na antenie TVP1 został wyemitowany koncert „Rewia Gwiazd: Jan Pietrzak”. Benefis słynnego satyryka, który widzowie mogą zobaczyć w TVP VOD, poprowadzili Katarzyna Cichopek i Aleksander Sikora. Na scenie, oprócz samego twórcy Kabaretu pod Egidą, zobaczyliśmy również popularnych aktorów i muzyków oraz przyjaciół artysty.
Więcej na ten temat