tvp.pl

81. urodziny Jana Englerta. „Przyjmowałem role, które mnie samego ciekawiły”

Jan Englert na zdjęciu z napisem "Nasz wywiad" i "Teatr Telewizji to moja pasja"
Na zdjęciu Jan Englert (fot. PAP/ Leszek Szymański)
podpis źródła zdjęcia

– Zawsze ciekawili mnie ci, którzy umieli ode mnie więcej, więcej wiedzieli. Ja w swoim życiu nic nie wymyśliłem, wszystko, co mam i przekazuję dalej w sztafecie pokoleń, to jest to, co sam dostałem, pożyczyłem albo ukradłem moim mistrzom – mówi w rozmowie z portalem TVP wybitny aktor i dyrektor Teatru Narodowego Jan Englert, który 11 maja obchodzi swoje 81 urodziny.

ZOBACZ: Filmy, seriale i przedstawienia Jana Englerta w TVP VOD

Kazimierz Kaczor. Fot. TVP

Kazimierz Kaczor wspomina swoje słynne role. „Te produkcje nabierają smaku, jak stare wino”

Kategorie

Rozmowa została przeprowadzona z okazji 70-lecia Telewizji Polskiej w 2022 r.


Katarzyna Olkowicz: Pamięta Pan, kiedy po raz pierwszy oglądał telewizję?

Jan Englert: Tak, na początku lat 50. byłem z ojcem w hotelu Warszawa, na telewizorze Wisła transmitowano próbny, nieemitowany publicznie przekaz. Pierwszy telewizor, który pojawił się w naszym domu, nazywał się Szmaragd. Przez długie lata telewizja nadawała tylko jeden kanał, miała określone pasma: dla dzieci, dla dorosłych, filmowe. Potem pojawił się drugi program, później długo, długo nic i w końcu zaczęto nadawać program trzeci, regionalny.
Na zdjęciu jeden z pierwszych telewizorów Polsce (fot. TVP)
Na zdjęciu jeden z pierwszych telewizorów Polsce (fot. TVP)
A kiedy Pan po raz pierwszy w telewizji wystąpił?
To był chyba 1958 rok, jeszcze przed studiami. W programie poetyckim razem z Magdą Zawadzką i Danielem Olbrychskim deklamowaliśmy wierszyki dla dzieci i młodzieży. Daniel Olbrychski od tego momentu liczy swoje jubileusze, ja nie, bo musiałbym zacząć od filmu „Kanał” Andrzeja Wajdy. Pojawiłem się tam w wieku 13 lat w roli łącznika „Zefira”. Celowo nie używam słowa „zagrałem”, bo byłoby to nadużycie. Potem miałem przerwę, kończyłem studia i zacząłem grać w Teatrze Telewizji i w serialach. Teatr Telewizji stanowił wtedy niezwykłą pozycję, zawsze w poniedziałki była premiera, a w czwartki można było obejrzeć Kobrę, czyli Teatr Sensacji. Te sztuki śledziła cała Polska, bo skoro nadawał jeden program, to nie miał konkurencji. Na drugi dzień po emisji w prasie ukazywały się recenzje. To przecież było grane na żywo! Rejestracje magnetowidowe niektórych programów zaczęły się dopiero w drugiej połowie lat 60., dlatego nie wszystkie pozycje z tamtych lat zostały zachowane.
Jan Englert i Ewa Młodnicka w przedstawieniu Teatru Telewizji „Śluby Panieńskie” (fot. TVP)
Jan Englert i Ewa Młodnicka w przedstawieniu Teatru Telewizji „Śluby Panieńskie” (fot. TVP)
Czy Pan również grał na żywo w Teatrze Telewizji?
Oczywiście. Do mniej więcej 1970 roku Teatr Telewizji był tylko na żywo. W dziewięćdziesiątych latach zaczął używać kamery filmowej, co wymusiło inną narrację. Tak zostało do dziś.
Przeżyłem wszystkie zmiany techniczne i organizacyjne oraz artystyczne dotyczące Teatru Telewizji, który długo był sztandarowym programem w telewizji. Możliwość grania tam wielkiej literatury, światowej dramaturgii dawała nowe możliwości odczytania tekstu i szukania porozumienia z publicznością.
Jan Englert w spektaklu „Hamlet” (fot. TVP)
Jan Englert w spektaklu „Hamlet” (fot. TVP)
Zagrał Pan w Teatrze Telewizji ponad 200 ról, wyreżyserował trzydzieści kilka sztuk…
Jeśli chodzi o liczby, to rzeczywiście – jestem rekordzistą. Ale zacytuję Gustawa Holoubka, który mówił o jednym z kolegów: „On grał wszystko: Hamleta, Makbeta, Gustawa-Konrada, Kordiana. I ch*j z tego?”. Podpisuję się pod tym.
Ciężko mi polemizować z mistrzem, więc ponowię pytanie: ponad 200 ról w Teatrze Telewizji, w teatrze stacjonarnym ponad 150. Co Pana tak w Teatrze Telewizji pociąga?
To moja pasja. Zresztą ja tylko wyglądam na pewnego siebie. Mam masę wątpliwości, jeśli chodzi o wszelkie dziedziny życia, natomiast nie mam wątpliwości, jeśli chodzi o Teatr Telewizji. Umiem, a w przeniesieniach spektakli teatralnych do telewizji uważam się wręcz za specjalistę. Potrafię myśleć kamerą, „robię” literaturę, opowiadam tekstem, a film fabularny jest raczej obrazem niż tekstem.
Jan Englert w spektaklu „Wieczór trzech króli” (fot. TVP)
Jan Englert w spektaklu „Wieczór trzech króli” (fot. TVP)
Reżyser Teatru Telewizji ma niezwykłą możliwość dyktowania widzowi znaczeń w dialogu, podkreślania tego, co ważne. W teatrze tradycyjnym widz ma rozrzuconą przestrzeń i obraz musi sobie sam montować. Słabiej się czuję jako reżyser w teatrze stacjonarnym. W telewizji wiedziałbym, jak naszą dzisiejszą rozmowę sfilmować. Ta sama, identycznie prowadzona rozmowa – zmontowana za pomocą cięć: najazd na pani głowę i filmowanie wciąż głowa-głowa-głowa – będzie inaczej wyglądać, niż gdybym dojeżdżał kamerą do pani słuchającej tego, co mówię. Jak będzie to finalnie wyglądać, zależy ode mnie, reżysera. W Teatrze Telewizji mam pewną władzę. Sama możliwość montażu, czyli wyboru, jest pewnego rodzaju władzą, nawet nad aktorami.
Jeśli coś pójdzie nie tak na scenie w teatrze, widzi to kilkaset osób. Gdy grywał Pan w telewizji na żywo, oglądały to miliony. Bał się Pan?
Zdarzało się, że nogi się trzęsły.
Bogdan Baer i Jan Englert w spektaklu „Pieniacz” (fot. TVP)
Bogdan Baer i Jan Englert w spektaklu „Pieniacz” (fot. TVP)
Opowiem pani dwie anegdoty. Spektakl „Proces Mary Dugan” z 1969 roku z Ewą Wiśniewską w głównej roli – wtedy już od 5 lat byłem aktorem. W scenie sądu, gdzie decyduje się, czy Mary zostanie skazana na śmierć, Janusz Bylczyński grający głównego policjanta przejęzyczył się i powiedział: „Wzięła do ręki nóż, nie dotykając członka” zamiast „trzonka”. Wszyscy aktorzy się „ugotowali”. Kamera przeskakiwała z jednego na drugiego, szukając kogoś, kto zachował powagę, ale wszyscy leżeli ze śmiechu. Jeden Mieczysław Milecki, który grał sędziego, trzymał fason. Po spektaklu usłyszał, że był dzielny. Zdziwił się. Co się okazało? Nie śmiał się, bo po prostu nie dosłyszał.
Drugą anegdotę powiem jako widz. To było wcześniej, przed „Procesem Mary Dugan”. Oglądałem w domu „Pożegnania”, przedstawienie według Stanisława Dygata z Henrykiem Borowskim w roli ojca. Spektakl na żywo, a Borowski zapomniał tekstu. Podpowiadał mu sufler, ale robił to tak, że było go słychać. Na planie wtedy pracowały trzy czy cztery kamery, obraz się przełączało między nimi, ale bez skutku, trudno było od tego blamażu uciec. Byłem już aktorem i siedząc przed telewizorem, prawie pod stół wszedłem ze wstydu, że ludzie coś takiego muszą oglądać. Skończyła się jedna scena, jakoś z tego wybrnęli, dochodzi do drugiej – to samo. Borowskiego nerwy zjadły. Po tym przedstawieniu nie grał w Teatrze Telewizji przez parę lat, sam tak zdecydował, nie wytrzymywał napięcia. Potem dał się namówić na Gerwazego w „Panu Tadeuszu” w reżyserii Hanuszkiewicza. Był świetny, dał sobie radę z tekstem, ale w którymś momencie, by zaakcentować jakieś słowa, uderzył dłonią w oparcie fotela, na którym siedział, i złamał rękę. Miał pecha do telewizji. Takich wydarzeń było masę, a dzięki nim występy na żywo miały dodatkowy smaczek.
Henryk Borowski w przedstawieniu „Pan Tadeusz” (fot. TVP)
Henryk Borowski w przedstawieniu „Pan Tadeusz” (fot. TVP)

Mimo że Teatr Telewizji jest już od lat nagrywany, za prezesury pana Juliusza Brauna, z okazji jubileuszu 60-lecia Teatru Telewizji poproszono mnie o wyreżyserowanie jednoaktówki Fredry w Warszawie; dwaj inni reżyserzy robili to w innych miastach. Nasze spektakle w telewizji, jak za dawnych czasów, szły na żywo. Młodsi koledzy, którzy na żywo zagrali pierwszy raz, mówili potem, że to fantastyczne uczucie. Tylko, żeby to zrobić, trzeba dużych przygotowań, wielu prób i czasu. W tej chwili standardowo Teatr Telewizji robi dwie próby i idziemy na plan, jak w kinie. A literatura wymaga poważnych analiz i poważnych prób, by móc ją zrealizować w sposób właściwy, przemyślany. Brakuje mi tego. Ma to też plusy – Teatr Telewizji robiony metodą bardziej filmową niż teatralną daje nowe możliwości, choć staje się w mniejszym stopniu teatrem wielkiej literatury, a bardziej teatrem literatury faktu. Nie mówię, co lepsze, a co gorsze, tylko zauważam, że w takim kierunku poszedł cały świat, nie tylko telewizja. Nie mam nic przeciwko kulturze masowej, tylko proporcje mi się nie podobają.

Wróćmy jednak do początku. Choć filmu „Kanał” Andrzeja Wajdy, bardzo ważnego dla pokolenia wojennego, nie uważa Pan za swój debiut, czy zainspirował on Pana do dalszej drogi zawodowej?

Prawdę mówiąc, nawet zdecydował o niej, choć po „Kanale” wciąż grałem w piłkę nożną i chciałem być nie aktorem, a reprezentantem Polski, Lewandowskim tamtych czasów. Jednak profesorowie w szkole przewidywali mi przyszłość sceniczną i przestali mnie pytać z matematyki, fizyki i chemii, żebym mógł się skupić na występach i prowadzić kronikę szkolną. 

Nie uznaję tego filmu za oficjalny debiut, bo podczas występu tam nie czułem, że jestem aktorem, miałem za to poczucie, że uczestniczę w powstaniu warszawskim. To było moje chłopięce marzenie, które w ten sposób się zrealizowało, na legendzie powstania byłem wychowywany i żałowałem, że nie walczyłem w nim naprawdę. Podczas kręcenia „Kanału” przeszedłem to wszystko co powstańcy, ale bez żadnych niebezpieczeństw, fantastycznie się przy tym bawiąc. Fascynowało mnie też, że prawdziwi aktorzy traktowali mnie jak dorosłego, a nie jak dzieciaka, mimo że miałem tylko 13 lat. Tak, „Kanał” był pierwszym kamyczkiem do aktorskiej lawiny.
Potem poszedł Pan na studia do PWST, zadebiutował w 1964 roku w Teatrze Polskim w sztuce „Ballada polska”, a w telewizji….

…gram głównie w serialach. Jeszcze pod koniec studiów wystąpiłem jako dzielny AL-owiec w serialu „Podziemny front”. 

Sporo ma Pan takich ról w dorobku, zaczynając od „Kolumbów”, gdzie gra Pan członka ruchu oporu, Zygmunta, potem w „Polskich drogach” wciela się Pan w Jerzego, członka AK, współcześnie zagrał Pan generała w „Katyniu”, rotmistrza Czesława Konarskiego w „Czasie honoru”, długo by wymieniać.
Tak, grałem wielu wojskowych, głównie dowódców. Nie wiem, co we mnie takiego jest, że obsadzano mnie w rolach silnych facetów, pewnie próżność i pycha powodują, że się zgadzam na takie propozycje. Później zacząłem uciekać w role charakterystyczne.
Jan Englert w serialu „Czas honoru” (fot. TVP)
Jan Englert w serialu „Czas honoru” (fot. TVP)
Zauważyłam. Z jednej strony ma Pan na koncie dużo ról patriotycznych, żołnierzy niezłomnych, ale też sporo komediowych, bo wystąpił Pan w kultowym „Kilerze” Machulskiego, „Zmiennikach”, „Piłkarskim pokerze”, a także mnóstwo kostiumowych, jak chociażby w „Lalce”, „Nocach i dniach”, „Magnacie”. Wydaje mi się, że porozdzielał je Pan po równo.

Tak rzeczywiście jest, ale jeśli chodzi o tzw. popularność czy ocenę naszej pracy, to, jeśli widz już polubi jakiegoś aktora, nie chce, by go ten aktor zaskakiwał, woli oglądać go w rolach, w których go polubił. Tak mają też piosenkarze: nagrali przebój, zrobili karierę, grają koncert, śpiewają 15 świetnych piosenek, ale i tak wszyscy czekają na tę jedną. Coś takiego jest też z aktorstwem. Wiedziałem to, dlatego jak już mogłem wybierać, przyjmowałem role, które mnie samego ciekawiły, żeby się nie powtarzać, nie grać w kółko tego samego. Dlatego lubiłem teatr, bo dawał mi szansę na granie kogoś innego, nie siebie. W teatrze można zagrać i króla, i żebraka i nie myśleć, że to „ja”, tylko, że to „on”. Należę do szczęściarzy, sama pani policzyła, ile było tych ról. Gdy ktoś mi te cyfry przytacza – sam się dziwię. Role filmowe urwały się w latach 90., gdy zostałem dyrektorem Teatru Narodowego. Nie dlatego, że ktoś mnie skreślił, ale nie jestem dyspozycyjny. Jako urzędnik państwowy na posadzie już nie zarządzam swoim czasem. To był mój wybór, nie mam do nikogo pretensji. Jeśli chodzi o Teatr Telewizji, to w ciągu ostatnich dziesięciu lat ostatnich pięć przedstawień, które dla niego zrobiłem, uważam za dobre, powyżej średniej krajowej. Mało skromnie, ale jestem z nich dumny. Od dłuższego czasu moje zainteresowania literaturą dramatyczną rozmijają się z programem Teatru Telewizji.

Chciałabym zatrzymać się przy kultowych sagach rodzinnych, z których telewizja słynęła. Wspomniany już serial „Rodzina Połanieckich”, „Lalka”, „Noce i dnie” gromadziły przed telewizorami miliony widzów, a dziś każda powtórka jest równie chętnie oglądana. Jak Pan wspomina pracę nad nimi?
Na planach seriali w latach 70. i 80. nie było elektroniki, nagrywało się kamerą filmową na taśmę. Ponieważ dużo kosztowała, więc do każdego ujęcia należało być bardzo dobrze przygotowanym. W planie produkcyjnym był zapis, że trzeba zrealizować 60 czy 70 metrów taśmy dziennie. To była czasem jedna, czasem dwie sceny. Z tego powodu – patrząc z dzisiejszej perspektywy – na planie panowała potworna nuda, bo wciąż próbowało się tę samą scenę, by móc ją nakręcić na czysto, ewentualnie z jednym dublem. Dziś na planie stoi 20 kamer, robi się 50 dubli, a potem film tak naprawdę powstaje na stole montażowym. Wtedy aktor, który przerwał ujęcie, bo zapomniał tekstu, drogo kosztował, nie można było improwizować. Oczywiście, gdy ogląda się stare filmy, wydają się proste: dwie osoby stają przed kamerą i dialogują. Nie ze względu na to, że aktorzy nie umieli zagrać, tylko nie było możliwości finansowych i technicznych na nic innego. Oszczędzało się taśmę, na wszystkim się oszczędzało, z wyjątkiem kostiumów. Inscenizacyjnie filmy, seriale były doskonale przygotowane, bliżej im było do teatru niż do kina. Dziś to wszystko zastępuje się efektami specjalnymi. Dawniej publiczność była dziećmi, którzy chcieli być dorosłymi. Teraz publiczność to są dorośli, którzy chcą być dziećmi. Tak się zakręciło, że najchętniej oglądamy bajki dla dorosłych. Bajki romantyczne, bajki science fiction, ale to w gruncie rzeczy wciąż bajki.
Jan Englert i Stanisław Mikulski w „Stawce większej niż życie” (fot. TVP)
Jan Englert i Stanisław Mikulski w „Stawce większej niż życie” (fot. TVP)
Jednak sagi rodzinne też były w pewnym sensie opowieściami bajkowymi.
Tak, ale saga rodzinna to przede wszystkim linearne, wieloodcinkowe historie zrobione z rozmachem. Dziś telenowela zaniżyła jakość takich produkcji, dialogi tam zawarte to tzw. „życiówki”: „– Ile słodzisz? – Dwie łyżeczki. – O, a przecież masz cukrzycę”. To każdy zagra, nie trzeba być wybitnym aktorem. Mam zwyczaj uspokajać nerwy za pomocą kciuka na pilocie, wiem, co się dzieje w telewizji. Dziś w dwóch trzecich produkcji grają amatorzy, a mimo wszystko mają ogromną oglądalność. W tym kierunku poszedł świat. Każdy może nakręcić film komórką, nieraz z sukcesem. To są sukcesy jednodniowe, ale są. Kiedyś się kręciło film lub serial minimum dwa miesiące. Poprzedzało to wiele przygotowań. W tej chwili niby podobnie to wygląda, ale ten sam film robi olbrzymi sztab ludzi. Do Teatru Telewizji w dawnych czasach próby trwały miesiąc, zanim się weszło na plan. Jak w stacjonarnym teatrze. A teraz jak w kinie – dwa razy przeczytane i nagrywamy. Dziś więcej oglądamy niż słuchamy, przed tym nie ma ucieczki. Wspominamy 70 lat telewizji i myślę, że moje pokolenie jest w historii rozwoju cywilizacyjnego uprzywilejowane, bo prawie od kamienia łupanego doszliśmy do techniki, która nas zaczyna zżerać.
Janusz Bukowski i Jan Englert w spektaklu „Trzy siostry” (fot. TVP)
Janusz Bukowski i Jan Englert w spektaklu „Trzy siostry” (fot. TVP)
Ale jednak wtedy na planie Pan się nudził.
Bo przyglądanie się takiej liczbie prób było nużące. Podczas realizacji każdego filmu już po nakręceniu dwóch trzecich scen chciałem, żeby to się skończyło, nawet gdy grałem główną rolę. Z wyjątkiem może „Kolumbów” i tych obrazów, które były bardziej powinnością niż graniem roli.
Jan Englert w serialu „Kolumbowie” (fot. PAP/  Tadeusz Zagoździński)
Jan Englert w serialu „Kolumbowie” (fot. PAP/ Tadeusz Zagoździński)
Ale najczęściej czułem, że już starczy, że już wszystko wiem. Znamy się z ekipą jak łyse konie, przez te trzy miesiące pracy wypiliśmy wszystko, co mieliśmy wypić, pobawiliśmy się, nagadaliśmy. Kiedyś na planach stały autobusy rodzinne razem ze wszelkimi możliwymi animozjami, miłościami, romansami, nienawiściami, a teraz nie, teraz nawet teatr nie jest miejscem rodzinnym. Aktorzy kończą przedstawienie i idą do domu. Jeszcze 30, 40 lat temu nikt tego nie robił. Nie było tyle możliwości, rozrywek, nie było tyle kanałów telewizyjnych, więc życie towarzyskie kwitło. Teraz też kwitnie, ale według mnie jest bardziej powierzchowne, wszystko dzieje się szybciej.
Jest jakaś rola, której Pan żałuje?
Na pewno jakieś potknięcia były, ale jestem z tych, którzy gdy osiągną sukces, to go ciągną w dół, a jak zaliczą porażkę, to ciągną ją w górę, więc moje sukcesy zlewają się z porażkami, co mi zapewnia spokój. Nie oglądam filmów ze sobą, bo nie lubię. Zawsze uważam, że źle zagrałem, nie podobam się sobie, nigdy nie jestem z siebie zadowolony. Czasem mam frajdę z samego tworzenia. Najciekawsze były role, z którymi miałem kłopot, coś nie wychodziło i dopiero na koniec udawało mi się przełamać – te dawały satysfakcję. Role, które przychodziły lekko, łatwo i przyjemnie, nie znajdują się wysoko w mojej hierarchii. Rajmund Wrotek z serialu „Dom” nie kosztował mnie dużo zdrowia, tak po prostu sobie tę rolę pykałem, a do dziś wiele osób na mój widok mówi „ riki-tiki-tak” – jak serialowy Mundek – choć nie wiedzą, jak się naprawdę nazywam. Myślenie o tym zawodzie w kategoriach sukces i brak sukcesu jest rzeczą naturalną, ale niepotrzebną.
Barbara Sołtysik, Jan Englert i Michał Malikowski (fot. TVP)
Barbara Sołtysik, Jan Englert i Michał Malikowski (fot. TVP)
Trudno nie mówić o sukcesie, jakim była rola Erwina Malinioka w filmach „Sól ziemi czarnej” i „Perła w koronie” Kazimierza Kutza. To na Śląsku filmy kultowe.
Opowiem pani anegdotę. Byłem jedyny w obsadzie, który nie znał gwary śląskiej. Gdy dostałem scenariusz, nie wiedziałem w ogóle, o co chodzi, bo nic nie rozumiałem. Kutz powiedział: „Nie martw się, graj, później cię udźwiękowimy”. Jestem ambitny, nie chciałem, by ktoś podkładał za mnie głos, więc zacząłem chodzić na piwo z górnikami, do kościoła, słuchać ich gwary, uczyć się jej. Byłem dumny, że mi się udało, bo finalnie nikt mnie nie udźwiękawiał, wszystko sam nagrałem.
Na zdjęciu Daniel Olbrychski, Olgierd Łukasiewicz i Jan Englert w „Soli ziemi czarnej” (fot. PAP/ CAF)
Na zdjęciu Daniel Olbrychski, Olgierd Łukasiewicz i Jan Englert w „Soli ziemi czarnej” (fot. PAP/ CAF)
Jesteśmy na konferencji prasowej w Warszawie na „Soli ziemi czarnej”, dziennikarze zachwyceni filmem. Jeden z nich wstaje i mówi: „Mnie w tym filmie, panie Janku, najbardziej pan się podobał, bo ja tylko pana rozumiałem”. Więc tak się nauczyłem śląskiego, a byłem przekonany, że udało mi się nawet akcent załapać, tę specyficzną śląską linię melodyczną. Gwara śląska do dziś mnie wzrusza, jest dowcipna. Na planie „Soli ziemi czarnej” podszedł facet, zaczął mi opowiadać życiorys: „Mój dziadek był dwa razy ranny. Raz pod Werdunem, a raz w rzyć”. Umarłem ze śmiechu. A słowo „szpageti”? Spaghetti to wtedy była nowość w Polsce. Pamiętam, jadę ze Ślązakami tramwajem, słyszę ich rozmowę: „– Jodłeś szpageti? – Ni. A co to jest? – Guma do rzyci”. Poczucie humoru Ślązaków jest specyficzne, tak inne, abstrakcyjne, a ja uwielbiam żarty a rebours, przez odwrotność, grę półsłówek, które w tej chwili większości ludzi trzeba tłumaczyć.
Za to roli Jerzego w serialu „Matki, żony i kochanki” Pan nie polubił. Szkoda, bo według mnie zagrał Pan w pierwszym feministycznym serialu w Polsce.
Nie lubiłem Jerzego? Nie, może kiedyś mi się tak chlapnęło w jakimś wywiadzie, a może tak powiedziałem ze względu na mamę, która nie lubiła, gdy grałem cwaniaczków, kombinatorów. Dlatego bardzo przez tego Wrotka cierpiała. Chciała, żebym był Humphreyem Bogartem i grał tylko Juliuszów Cezarów. „Matki, żony i kochanki” to był w porządku serial, mam gorsze w życiorysie.
Jan Englert i Anna Romantowska w serialu „Matki, żony i kochanki” (fot. TVP)
Jan Englert i Anna Romantowska w serialu „Matki, żony i kochanki” (fot. TVP)
Chętnie posłucham.
Gdy grałem w „Komedii małżeńskiej”, już w trakcie zdjęć zadawałem sobie pytanie, po co to kręcę. A film zyskał największą oglądalność w historii polskiej telewizji. Wiem, bo co chwilę dostaję za niego tantiemy. Od wielu osób słyszę, że to fantastyczne kino, a ja jak go zobaczyłem… cóż, popularność i sukces nie zawsze idą równolegle z zadowoleniem.
A z jakiej roli jest Pan dumny?
Gdybym miał wybrać tylko jedną, to wskazałbym jednak teatr i „Ryszarda III”. Dostałem za tę szekspirowską rolę wiele nagród, ale przede wszystkim miałem niezwykłą satysfakcję z zagrania przeciwko sobie: kaleki, pokręconego faceta, fascynującego tyrana.
Od wielu lat jest Pan profesorem w Akademii Teatralnej. Jest Pan w stanie już na etapie szkoły zobaczyć, który z Pana studentów zrobi karierę?
Więc tak, wydaje mi się, że umiem określić, kto zrobi karierę, ale też umiem pomóc ją zrobić, bo przez tych 40 lat nauczania zebrałaby się poważna gromadka takich, których „urodziłem” jako aktorów, miałem wpływ na ich drogę zawodową. Są i tacy, którzy o tym nie pamiętają, bardzo boleśnie nie pamiętają, ale to naturalny bieg rzeczy.
Całe życie szukałem lepszych od siebie i nie zdradziłem ich nigdy, korzystałem z ich wiedzy. Nie miałem nigdy przyjaciół wśród rówieśników. Zawsze ciekawili mnie ci, którzy umieli ode mnie więcej, więcej wiedzieli. Ja w swoim życiu nic nie wymyśliłem, wszystko, co mam i przekazuję dalej w sztafecie pokoleń, to jest to, co sam dostałem, pożyczyłem albo ukradłem moim mistrzom.
Mówił Pan, że nie czekał, aż oni Pana znajdą, sam się do nich zgłaszał. Zabiegał Pan o role?
Jestem zbyt ambitny, by zabiegać o role i sam nie lubię, gdy ktoś u mnie o nie zabiega. Nie rozumiem nepotyzmu. Moja żona na tym cierpi jako aktorka, córka uciekła do Stanów, żeby nikt nie mówił, że coś mi zawdzięcza, że tatuś coś jej załatwił. Swoich mistrzów słuchałem, a oni lubili do mnie mówić. To była najczęściej relacja aktor – reżyser. Jednym z nich był Antczak, podglądałem, jak robi Teatr Telewizji, jak pracuje z kamerami, uczyłem się od niego, grałem u niego epizody. Łomnickiego podglądałem, jak opracowywał role. Gdy przychodził na próby, stawałem w kulisach i go obserwowałem. Holoubek był mistrzem słowa, fascynującym człowiekiem. Granie z lepszym od siebie jest frajdą: jak mu dorównać i nie przeszkadzać.
Gustaw Holoubek i Jan Englert (fot. PAP/ Piotr Rybarczyk)
Gustaw Holoubek i Jan Englert (fot. PAP/ Piotr Rybarczyk)
Jest Pan aktorem, reżyserem, scenarzystą, dyrektorem, pedagogiem. Która z tych ról jest dla Pana najważniejsza?
Nie lubię hierarchizować, powiem, co mi daje najwięcej zadowolenia: uczenie, bo jest bezinteresowne, niewymierne, pozbawione wyścigu szczurów, blichtru, nagród. A dodatkowo daje frajdę, że dogaduję się z coraz młodszym pokoleniem. Doceniam też wiele ról teatralnych i filmowych, które udało mi się zagrać. Mając sporo lat, nadal funkcjonuję zawodowo. Uwiera mnie tylko zbyt wielka ilość wywiadów, w których mówię o sobie. Jestem wciąż rozwojowy – nie czas na podsumowania.
Jan Englert za swoją działalność został uhonorowany Nagrodą im. Zygmunta Huebnera (fot. PAP/ Bartłomiej Zborowski)
Jan Englert za swoją działalność został uhonorowany Nagrodą im. Zygmunta Huebnera (fot. PAP/ Bartłomiej Zborowski)
(KO)
Więcej na ten temat