Jim Morrison powiedział kiedyś, że widzi siebie jako „wielką, płomienną kometę”, którą zauważywszy, nie sposób zapomnieć. Za młodu przesiadywał na pustyni, gdzie częściej niż niebo podziwiał gady. Choć zasłynął jako muzyk, był również „poetą wyklętym”, co bez wątpienia odzwierciedla twórczość Doorsów. Po śmierci dołączył do grona wybitnych artystów, którzy odeszli w wieku 27 lat.
Jim Morrison przez całe życie doświadczał poczucia alienacji, które opisał zresztą w jednym z najpopularniejszych (jak nie największych) hitów The Doors pt. „People Are Strange”. Zagłębiając się w jego życiorys, można by stwierdzić, że był szalony – sam Jim natomiast powtarzał, że po prostu interesuje go wolność.
W odosobnieniu docenił towarzystwo gadów
Morrison przyszedł na świat 8 grudnia 1943 r. w Melbourne na Florydzie. Zanim jego rodzina osiedliła się w Kalifornii, przenosiła się z miejsca na miejsce. Już wtedy w Jimie mogło kiełkować poczucie braku stabilizacji, a nawet myśl o tym, że nigdzie „nie pasuje wystarczająco”. Dopiero gdy na krótko osiedli w Nowym Meksyku, Jim znalazł swój azyl na pustyni, gdzie otaczały go przede wszystkim jaszczurki i węże. Zwykła obserwacja gadów przerodziła się wkrótce w fascynację, która trwała już do końca jego życia. Morrison najwyraźniej miał w sobie ciekawość dużo większą od strachu, co pozwoliło mu na to, by mianować siebie „królem jaszczurem”.
Morrison – samozwańczy sierota, filmowiec i poeta
Przyglądając się młodości Morrisona, chyba nikogo nie zdziwi fakt, że bardzo wcześnie opuścił rodzinny dom. Nie wiadomo zresztą, czy kiedykolwiek tak naprawdę czuł się częścią swojej rodziny. Czy to właśnie dlatego, gdy szedł na studia, podał fałszywą informację, że jego rodzice nie żyją? Wiadomo na pewno, że w Los Angeles uczęszczał na Uniwersytet Kalifornijski, gdzie studiował film. Jednak jego prawdziwą pasją była poezja. W końcu sam uważał się bardziej za poetę niż muzyka. Zafascynowany twórczością Nietzschego, Blake’a, Rimbauda, Verlaine’a i Baudelaire’a, w wieku 15 lat zaczął pisać swoje pierwsze wiersze.
,,Nic poza wierszami i piosenkami nie przetrwa zagłady
– Jim Morrison, snując refleksje nad sztuką oraz jej rolą w trudnych czasach.

Od przypadku przez „Drzwi percepcji” do The Doors
O tym, że Morrison został wokalistą rockowym, zdecydował przypadek. Pewnego dnia 1965 r. spotkał na uniwersytecie studenta Raya Manzarka, który grał na pianinie we własnym zespole. Gdy Ray poznał Jima bliżej, dostrzegł w nim potencjał i, jak tylko nadarzała się okazja, próbował wciągnąć go na scenę. Wtedy Morrison zaczął myśleć o karierze muzycznej, jednak był jeszcze zbyt wstydliwy, dlatego na pytanie Manzarka, co ma zamiar robić po studiach, odpowiedział, że będzie pisał piosenki. To jednak nie usatysfakcjonowało jego kolegi, który usłyszawszy, jak Jim śpiewa swój numer pt. „Moonlight Drive”, od razu zdecydował stworzyć z nim zespół. Do Doorsów, nazywanych tak na cześć książki Aldousa Huxleya pt. „The Doors of Perception” (oczywiście na prośbę Jima), dołączyli następnie muzycy jazzowi: gitarzysta Robby Krieger oraz perkusista John Densmore.
,,Gdyby drzwi percepcji zostały oczyszczone, wszystko wydawałoby się nam takie, jakie jest – nieskończone
– William Blake w poemacie pt. „Małżeństwo nieba i piekła”.

Z czasem fani Morrisona ochrzcili go mianem „Pana Charyzmy”.
Nienasycony twórca psychodelicznego rocka
Morrison za życia przyznał, że „próbował dotrzeć do granic rzeczywistości”. Wynikało to z jego ciekawości, co się stanie, gdy zrobi coś, co wykracza poza przyjęte normy. Odzwierciedleniem tego była przede wszystkim jego działalność w zespole, gdzie znajdował ujście dla swoich emocji. Choć Doorsi chętnie eksperymentowali z formą, ich psychodeliczne brzmienie świetnie wpasowywało się w ówczesne trendy, dzięki czemu zdobyli wielką sławę praktycznie z dnia na dzień. Bardzo osobiste, tajemnicze i głębokie teksty Jima, okraszone długimi instrumentalnymi partiami solo, podobały się zarówno młodzieży, jak i miłośnikom wyrafinowanej poezji.
,,Przyszłość jest niepewna, a koniec zawsze bliski
– mawiał Morrison.
Drugi singiel z debiutanckiego albumu „The Doors” (1967) pt. „Light My Fire” stał się wielkim przebojem zaraz po jego wydaniu. Podobnym sukcesem cieszyła się opublikowana w tym samym roku ballada „The End”, która pierwotnie opowiadała o rozstaniu Morrisona z Mary Werbelow. Jej znaczenie zmieniło się zaraz po występie zespołu w klubie Whisky a Go Go w Los Angeles, gdzie odurzony Morrison, nie bez przyczyny nazywany „dzikim szamanem rocka”, zamiast zakończyć koncert, ciągle dodawał do utworu nowe, zaimprowizowane zwrotki. Podirytowany zachowaniem Jima właściciel lokalu wyłączył prąd i ostatecznie zerwał kontakt z zespołem.
Powrót w poetyckie uniesienia
Z czasem grupa miała już dość wybryków Morrisona, wynikających zazwyczaj ze stanu nietrzeźwości muzyka. Z powodu narastających problemów Jima z alkoholem oraz zmiany kierunku twórczości Doorsów, producent Paul A. Rothchild w 1970 r. zakończył współpracę z zespołem. Ostatnią płytę „L.A. Woman” grupa wydała praktycznie bez niczyjej pomocy. Jeszcze przed premierą krążka, za namową ukochanej Pameli Courson, Morrison wyjechał do Paryża i odszedł od Doorsów, mając nadzieję na odbudowanie swojego życia. Od pewnego czasu borykał się z problemami z prawem, spowodowanymi skandalicznym zachowaniem na koncertach. W stolicy Francji chciał wrócić do swojej prawdziwej pasji, jaką była poezja.
,,Nie śmierć rozdziela ludzi, lecz brak miłości.

Odszedł niczym „Jeźdźca Huraganu”
Któregoś dnia Morrison w rozmowie telefonicznej z Johnem Densmore’em, wyjawił, że przygotował nowy materiał dla The Doors. Niestety nie zdążył się nim pochwalić. Zmarł nagle 3 lipca 1971 r. Ostatnią piosenką, jaką nagrał, była słynna ballada pt. „Riders on the Storm”.
Muzyk został znaleziony martwy w wannie we własnym mieszkaniu. W momencie śmierci dołączył do Klubu 27, grona muzycznych legend (np. Kurt Cobain, Amy Winehouse, Jimi Hendrix czy Janis Joplin), które opuściły ten świat w wieku 27 lat. Oficjalną przyczyną śmierci artysty był atak serca. Jim Morrison został pochowany 6 lipca 1971 na cmentarzu Père-Lachaise w Paryżu, gdzie spoczywa m.in. Oscar Wilde, jeden z jego ulubionych poetów.