Rozmowy o Telewizji

„Noce i dnie” i „Epilog norymberski”. Jerzy Antczak i Jadwiga Barańska w rozmowie [KONTYNUACJA]

Na zdjęciu widoczni są Jadwiga Barańska (po lewej) oraz Jerzy Antczak (po prawej). Elegancko ubrana para patrzy w kierunku aparatu z uśmiechem.
Na zdjęciu Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak (fot. PAP/ Grzegorz Jakubowski)
podpis źródła zdjęcia

– W sztuce prócz talentu potrzebne jest jeszcze szczęście. Ponadto, trzeba wierzyć modlitewnie w swoją gwiazdę. Niewiara odpycha przepływ szczęścia. Niestety, świat sztuki jest to dżungla, w której tańczy się menueta i dlatego trzeba być twardym i odpornym na arogancje. Wiara jest fundamentem każdego sukcesu – mówi w rozmowie z portalem TVP wybitny reżyser Jerzy Antczak, którego „Noce i dnie” w 1977 roku były nominowane do Oscara, a w 2015 roku zostały uznane za polską produkcję wszechczasów.

ZOBACZ: „Epilog norymberski” w TVP VOD

„To był cały Stanisław Jasiukiewicz”

Na zdjęciu Jerzy Antczak i Jadwiga Barańska. Fot. TVP

Nominacja do Oscara i serial wszech czasów. Rozmowa z Jerzym Antczakiem i Jadwigą Barańską

Kategorie

Rozmowa została przeprowadzona z okazji 70-lecia Telewizji Polskiej w 2022 r.


Rafał Sroczyński: Jedną z legend, której odkrycie dla świata filmu zawdzięczamy produkcji „Noce i dnie”, jest Jerzy Bińczycki. Jak Pan znalazł przyszłego odtwórcę roli Bogumiła Niechcica?


Jerzy Antczak: Kiedy miałem obsiane pola i wiedziałem, że dwór powstanie na górce frontem do stawów, kiedy miałem polski pejzaż, Barbarę z jej Walcem, z drżeniem serca, zacząłem myśleć o Bogumile. Co zrobić, żeby moje wyobrażenie tej postaci pokryło się z wizją czytelnika? „Bogumił Niechcic był przystojny, a nawet miał w sobie coś, co więcej znaczy niźli foremne ciało. Wszystko od stóp do głowy było w nim sympatyczne. Patrząc na jego twarz spoglądało się niby w czysty, przestronny dziedziniec, wiodący do bezpiecznego domu".

Na zdjęciu Stanisław Jasiukiewicz i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Stanisław Jasiukiewicz i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)

Tylko gdzie znaleźć taki ideał? Budzę się w środku nocy. Natłok myśli. I nagle... mam! Nie znajdę lepszego Bogumiła niż Stasio Jasiukiewicz. Pracowałem z nim przy wielu widowiskach telewizyjnych. Stworzył wspaniałe kreacje. Jako Zaklika w Hrabinie Cosel zdobył ogromną sympatię widzów. W dziesiątkach innych ról filmowych i teatralnych zniewalał widownię znakomitym aktorstwem i wdziękiem. Przesłałem Staszkowi scenariusz i czekam na odpowiedź. Nie miałem wątpliwości, że pęknie ze szczęścia. A tu niespodzianka. Po trzech dniach potem dzwoni do mnie: „Ja nie mogę grać Bogumiła. Nie dlatego, że nie chcę. Nie wolno mi... Kiedyś to zrozumiesz. Realizacja filmu będzie rozciągnięta na lata... A nad moją głową skłębiły się czarne chmury”.

Byłem tak speszony, że nie miałem odwagi zapytać go, dlaczego? Zza telefonu powiało czymś hiobowym. Istotnie. Miał początki złośliwego raka trzustki i niestety dni jego były policzone. Niezwykła prawość i lojalność kazały mu ustrzec mnie przed katastrofą; bo przecież mógłby odejść w czasie realizacji filmu. To był cały Jasiuk. Wilniuk. Żołnierz słynnej wileńskiej dywizji, która wsławiła się bohatersko najpierw w walce z niemieckim okupantem, a potem z bolszewizmem. Wywieziony na Syberię. Jasiuk nie obnosił się ze swoim bohaterstwem. Cierpienia i zaszczyty znosił z pokorą wielkiego faceta. A był wielki we wszystkim. Od warunków zewnętrznych, których mu Bóg nie poskąpił, po bogactwo duszy, które wyzierało z jego błękitnych jak lazur nieba oczu. W czasie kręcenia ślubu Bogumiła i Barbary przyszedł do kościoła Wizytek. Stał cicho w bocznej nawie i... płakał. Pamiętam, jak łzy płynęły mu po policzkach. Ktoś mnie odwołał. Kiedy wróciłem, już go nie było. Umarł w dniu, w którym kręciliśmy scenę nenufarów. Był piękny słoneczny dzień i całe rozbawione towarzystwo biegło w stronę olbrzymiej tafli, pokrytej tymi pięknymi kwiatami. Ktoś z biura przyniósł wiadomość o jego śmierci. Przerwałem zdjęcia. Usiedliśmy na trawie i w milczeniu odmawialiśmy modlitwy za spokój jego duszy.

Jerzy Bińczycki, czyli „Binio”

To wtedy pojawił się pomysł zatrudnienia Jerzego Bińczyckiego?


Basia Ptak, kostiumolog Nocy i dni i wielu innych polskich dzieł filmowych, jest „matką chrzestną" filmowego Bogumiła Niechcica. Wiedząc, że Stasio Jasiukiewicz „odmówił” przyjęcia roli, strzeliła bez namysłu: „Mam Bogumiła! W Krakowie. Nazywa się Jerzy Bińczycki... Wielki, zwalisty… W Biesach Dostojewskiego w Teatrze Starym jako kapitan Lebiatkin stworzył wielką kreację”. Jadzia potwierdziła: „Zgadza się! Widziałam to przedstawienie. Istotnie. Był rewelacyjny... Wielki, prawie dwumetrowy olbrzym o okrągłej jak księżyc w pełni twarzy i niskim głosie. Górował nad otoczeniem – to było to, czego potrzebuje Bogumił.” Pojechałem do Krakowa. Tego dnia, Bińczycki grał w Szewcach Witkacego. Zachwycił mnie. Nie tylko talentem aktorskim, ale również warunkami zewnętrznymi.

Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. archiwum prywatne Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. archiwum prywatne Jerzego Antczaka)

Po przedstawieniu zaprosiłem go do Hawełki na kielicha, aby z nim porozmawiać i.… oczywiście przyjrzeć mu się bliżej. Jedyne co budziło mój niepokój, to jego okrągła twarz. A gdyby tak dać mu brodę? Natychmiast zmienią się proporcje. Miał bardzo piękne ręce i włosy. Kiedy się dowiedział, z czym przychodzę, rąbnął: Film? Niech pan zapomni, panie reżyserze. Jako dobrze wychowany człowiek z Krakowa nie mógł pominąć tytułu.

– Panie reżyserze, ja się do filmu nie nadaję. Wszystkie próbne zdjęcia spaliłem. Uchwalono, że jestem nie filmowy. Połknął zawartość kielicha. Po kilku kolejkach powiedziałem: – Proponuje panu, aby zagrał pan Bogumiła Niechcica w Nocach i dniach bez próbnych zdjęć. – Bierze mnie pan tak w ciemno? – Tak – powiedziałem – bez próbnych zdjęć. Tylko będzie pan musiał zapuścić brodę. – Wiem, mordę mam jak patelnia, już to nieraz słyszałem. Popełnia pan samobójstwo. Ostrzegam. Ale skoro jest pan tak odważny... niech będzie. No to, panie reżyserze, rąbniemy sobie jeszcze po jednym?

Na zdjęciu Jerzy Bińczycki, Wojciech Sarnowicz i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki, Wojciech Sarnowicz i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Dyrektor Teatru Starego Jan Paweł Gawlik wyraził zgodę i Jerzy Bińczycki został zaangażowany do roli Bogumiła. Dwa tygodnie później przyjechał do Warszawy na próbną charakteryzację. Kawalerowicz po obejrzeniu materiału powiedział: „W porządku". Ale dla mnie to było coś więcej niż "w porządku". Bińczycki z doklejoną brodą, która wydłużyła mu twarz, prezentował się wspaniale. Kiedy postawiłem Jadzię i Binia blisko siebie, nie miałem wątpliwości. On – wielki, rosły. Ona – drobna, kobieca. Mam Bogumiła i Barbarę!

Cała naprzód!

Wielką karierę w „Nocach i dniach” zaczął Grzegorz Kędzierski, jeden z najsłynniejszych dziś polskich operatorów.


Stasio Loth wziął sobie jako operatora kamery młodego chłopca, tuż po szkole filmowej. Niemal dziecko, o twarzy cherubina z kolorami na policzkach i pięknych, układających się w pukle włosach. Był to Grzegorz Kędzierski. Dzisiaj jeden z najlepszych polskich operatorów. Między innymi autor zdjęć wspaniałego epiku Jurka Hoffmana Ogniem i mieczem. A wtedy zaczynał swoją karierę u boku Stasia Lotha. To dziecko" okaże się wirtuozem kamery. Tak zwanym szwenkierem" doskonałym! Jego znakomitym zmiennikiem, również ze Szkoły Filmowej, był Damian Skóra. Obdarzony niezwykłą wrażliwością i poczuciem piękna.

Zdjęcie z planu „Nocy i dni” (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Zdjęcie z planu „Nocy i dni” (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)

15 września 1972 roku padł pierwszy klaps. W nocy rozpocząłem kręcenie dramatycznej sceny Bogumiła z Olesią Chrobotówną. Akcja dzieje się przy kuźni. Postanowiłem nakręcić scenę w dziesięciominutowym ujęciu. Nadałem jej skomplikowaną choreografię, wymagającą synchronu ruchu aktorów z kamerą. Bardzo trudne zadanie mieli też magicy od deszczu i piorunów. Były to czasy, kiedy deszcz robiły po prostu dwie strażackie sikawy trzymane w rękach starszych sikawkowych, którymi dyrygował kierownik planu, Jurek Michaluk. Dzisiaj producent pełną gębą.

Próbne zdjęcia „Binia”

Pierwsze zdjęcia Jerzego Bińczyckiego, aż trudno uwierzyć, nie wypadły najlepiej.


No i skończyła się zabawa a zaczęły schody. Dla wszystkich, ale najbardziej dla „Binia”, który stremowany porusza się w błocie jakby nie na swoich nogach. Chwieje się. Z trudem utrzymuje równowagę. Potyka się. Z jego zaciśniętej krtani wydobywa się bełkot. Natomiast debiutantka Ewa Dałkowska, grająca pierwszy raz w filmie, porusza się w błotnistej scenerii jak balerina. Trafia bezbłędnie w oznaczone punkty kamery. Jest po prostu rewelacyjna. Biedny Binio czując, że tonie, z sekundy na sekundę jest coraz gorszy. W pewnej chwili desperacko wykrztusił:


– Przepraszam pana, panie reżyserze, ale pogubiłem się w tym wszystkim. Czy możemy zacząć od nowa?

– Ależ oczywiście panie Jerzy. Możemy powtarzać tyle razy, ile pan zechce!

Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. TVP)
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. TVP)

Spojrzał na mnie z niedowierzaniem i chyba wyczuł nieprawdę, bo kręcąc na dewizowej taśmie Eastmancolor, która była niesłychanie kosztowna, mogłem sobie pozwolić na nie więcej niż trzy duble. Jednak widząc, że biedak tonie, musiałem łgać, aby go nie pogrążyć do reszty. Drugi, trzeci, nawet czwarty dubel były niemal takie same.


Okropne! Ekipa zmarkotniała, a ja, jakby nic się nie stało, biłem brawo, krzycząc: Znakomicie. Jeszcze jeden dubelek i do domu! Koniec zdjęć. Nastrój ponury. Nikt nie ma odwagi spojrzeć mi w oczy. Mając tak marnego aktora za Bogumiła, zmierzam do katastrofy! Udając uszczęśliwionego dla widowni, wydaję polecenie, aby zawieźć materiał zdjęciowy do Warszawy i poprosić o jego ekspresowe wywołanie. Kiedy szedłem w stronę pałacyku Wernerów, w którym miałem swój pokój, dogonił mnie Binio i szarpnął za ramię. – Panie reżyserze, płacę za ten dzień zdjęciowy, ile by nie kosztował, i kupuję bilet powrotny do Krakowa. Nie nadaję się do roboty w filmie! To, co pokazałem przed kamerą, to „siaja”.

Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Ująłem go pod ramię. – Panie Jerzy, aby powiedzieć czy w filmie coś jest dobre czy nie, trzeba zobaczyć to na ekranie. Bardzo często samopoczucie aktora w czasie ujęcia mija się z efektem ekranowym. Jutro obejrzymy sobie materiał i jeżeli obaj uznamy, że to kit, podejmiemy decyzję. Dobrze? 

Jęknął coś bez przekonania i przybity odszedł w głąb nocy. I chyba urżnął się z rozpaczy. Następnego wieczora w Stoczku Łukowskim, w kinie „Jutrzenka" odbyła się projekcja. Obejrzeliśmy materiał we dwójkę. „Binio” był żenujący. Jedyne, co było fenomenalne, to jego postura. Prezentował się rewelacyjnie. Nie można sobie wyobrazić lepszej sylwetki i twarzy. Ale on widział tylko swoją żałosną interpretację i paraliż, który zabił w nim wszystko. Przez wszystkie duble siedział obok mnie i wyrzucał z siebie jęki pomieszane z przekleństwami. Kiedy zapaliło się światło, wydał wyrok. – Proszę o rachunek za ten skandal na ekranie. 

– Jaki rachunek? To był mój chwyt... To były próbne zdjęcia, panie Jerzy... Co pan myśli, że ja zwariowałem, żeby angażować aktora do tak wielkiej roli bez próbnych zdjęć? – Tooo... znaczy, że ja mogę powtórzyć tę scenę jeszcze raz? – Nie tylko pan może, ale musi! Następnej nocy Binio odegrał w deszczu z piorunami jedną ze swoich najlepszych scen. Praca z nim była rozkoszą.

Król walców z „Nocy i dni”

„Noce i dnie” są jedną z najważniejszych produkcji w Państwa wspólnym dorobku. Ale zanim zaczęły się zdjęcia, powstał słynny „Walc Barbary”, skomponowany przez Waldemara Kazaneckiego. Opowiedzą nam Państwo, jak powstała ta kompozycja? Czy „Walc Barbary” był dla Państwa i producentów „miłością od pierwszego usłyszenia”? Jaka była Państwa reakcja, kiedy po raz pierwszy usłyszeliście cały utwór? 

Co za ulga – mam scenariusz! Po wielu miesiącach odludzia wracam z Radziejowic do Warszawy. Pierwsze czytanie scenariusza. Jadzi mama Minia, Jadzia, oraz wszystkie psy i koty, które jakby czując, że odbywa się coś bardzo ważnego, siedziały skupione, wpatrzone w naszą trójkę. Tak więc cała ta chewra plus obie Barańskie były pierwszymi słuchaczami scenariusza. Była to tradycja domu zapoczątkowana w 1958 roku w Łodzi, kiedy po raz pierwszy czytałem im Milczenie morza. Zresztą był to znak firmowy naszego domu. Minia, Jadzia i ja nigdy nie schlebialiśmy sobie. Miało to ogromne znaczenie dla przetrwania naszego związku. No a teraz wystawiamy się dobrowolnie na największą próbę. Oboje zdajemy sobie sprawę z tego, że praca nad dwoma wersjami, w sumie osiem filmów fabularnych po dwie godziny każdy, będzie to walka o życie.
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Jerzy Bińczycki i Jadwiga Barańska (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Jadzia z Minią dodały mi wiary, że scenariusz można oddać w ręce sędziego. A właściwie czterech, bowiem Jerzy Kawalerowicz jako szef zespołu „Kadr” bardzo się liczył ze zdaniem szefa produkcji Edwarda Zajicka, jego zastępcy Jerzego Laskowskiego oraz kierownika literackiego, wybitnego krytyka stale pisującego do „Życia Literackiego” w Krakowie, Jerzego Kosińskiego. Stanowili oni cudowny kwartet, który – jak się wkrótce okaże – stał się dla mnie i dla Nocy i dni milionem wygranym na loterii! 

Od dziecka boję się odmowy. Czekając na werdykt w jakiejkolwiek sprawie niemal umieram! Ale jak natura nie da jednego, pomoże w drugim. Mój instynkt samoobronny podpowiedział mi, że przed oddaniem scenariusza do zespołu powinienem wydusić z Waldusia Kazaneckiego główny motyw filmu – walc. Dać go do przesłuchania Jerzemu Kawalerowiczowi i zespołowi. Zaniosłem mu scenariusz. "Walusiu, walca potrzebuje «na wczoraj»". Oczywiście przedstawiłem wszystko w temperaturze wrzenia, co Waldusiowi nigdy nie przeszkadzało.
Na zdjęciu Jadwiga Barańska (fot. TVP)
Na zdjęciu Jadwiga Barańska (fot. TVP)

Zanim przejdę do narodzin Walca Barbary, które trwały może pół godziny, plus kilka piwek, muszę rzucić kilka kolorów na styl naszej współpracy. Jak się dogadywaliśmy? Spojrzał na mnie: Czego byś chciał w tym walcu? Zasromałem się: Czy ja wiem? Coś jakby Fale Amuru albo Sopki Mandżurii. Zapadła cisza. Po wychyleniu "hejnałem" drugiego piwka zasiadł do fortepianu i zaczął coś malować dźwiękami. Ciągle był niezadowolony. Przechodził od tonacji do tonacji. Motyw stawał się coraz bardziej śpiewny. Wstrzymywałem oddech, aby nie wyrwać go z nastroju. Nagle przerwał. Otworzył trzecie piwko, ale upił tylko trochę i postawił obok fortepianu. Położył ręce na klawiaturze. Zapachniało czymś niezwykłym! Kiedy oderwał palce od klawiatury, skrzywił się. Sięgnął po piwko. Wykończył je do dna i tym swoim nieśmiałym, delikatnym półszeptem powiedział. „Potraktuj to jako „rybkę”. „Nie, Waldusiu, to nie jest «rybka». To w całości wejdzie do filmu!”

Upojony szczęściem poprosiłem Kawalerowicza i jego drużynę o wysłuchanie Walca. Kawalerowicz i pozostali byli oczarowani melodią. Zwłaszcza Jerzy Laskowski, niezwykle muzykalny i podobnie jak ja, wyrażający swoje uczucia spontanicznie. Niemal krzyczał z zachwytu. W pewnej chwili weszła do pokoju starsza pani. Nie wiem, czy była to sekretarka, czy może księgowa. Po długiej chwili wykrztusiła: „Przepraszam, co to za melodie?” Spojrzała na mnie. „Jest zachwycająca. Czy to jest motyw do Nocy i dni?. Ponieważ jestem do bólu przesądny, niegrzecznie milczałem. Starsza pani jeszcze chwile postała, a widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, szepnęła. „Przepraszam, ale musiałam się podzielić wrażeniem”. Wyszła, zamykając za sobą cichutko drzwi. Kilka dni potem Kawalerowicz i jego drużyna uznali, że scenariusz jest filmowy i postawią go na komisji scenariuszowej. Rozanielony krzyknąłem: „Koniecznie z tym Walcem”.

Na zdjęciu Jerzy Kawalerowicz i Lucyna Winnicka (fot. PAP/ Cezary Langda)
Na zdjęciu Jerzy Kawalerowicz i Lucyna Winnicka (fot. PAP/ Cezary Langda)

Na co Kawalerowicz: Nie, kochany, tym ludziom nie wolno go pokazywać. Scenariusz jest dobry i wybroni się sam. Ale przedstawimy go dopiero we wrześniu, kiedy to całe towarzystwo wróci wypoczęte, opalone". Kawalerowicz wyjął butelczynę alkoholu i wypił ze mną brudzia".


W „Nocach i dniach” zagrało wielu znanych aktorów. Stanisława Celińska, Ewa Dałkowska, Ilona Kuśmierska, Jan Nowicki, Elżbieta Starostecka, Ludwik Benoit… Jak się udało skompletować taki zespół?


Bardzo zwyczajnie. Znałem dobrze środowisko aktorskie i nie potrzebowałem dyrektora castingu.

Na zdjęciu obsada „Nocy i dni” (fot. TVP)
Na zdjęciu obsada „Nocy i dni” (fot. TVP)

O Jerzego Kamasa chciałbym zapytać osobno, bo jest jednym z moich lubionych aktorów. Zauważyłem, że Państwo również go wyjątkowo cenią. Czym Państwa ujął? 


Osobowością, talentem i olbrzymią pracowitością.


ZOBACZ: „Noce i dnie” po rekonstrukcji cyfrowej w TVP VOD

„Epilog norymberski”. Arcydzieło nagrodzono po 38 latach 

Między „Hrabiną Cosel” a „Nocami i dniami” był „Epilog norymberski”. W opinii telewidzów było to największe osiągnięcie Teatru TV w 1969 roku, a niezaprzeczalnym atutem tej produkcji był Karol Małcużyński, naoczny świadek procesu w Norymberdze. Powierzył mu Pan rolę komentatora. Mówił Pan, że Małcużyński był najważniejszym elementem całego przedstawienia. Dlaczego? 

Marzec 1969 roku. Nie potrafię zajmować się czymś jednym! Pracując w Jugosławii, intensywnie nad Czechowem, równocześnie szukałem formy dla Epilogu norymberskiego. Książka Arkadiusza Półtoraka jest pisana z pozycji sowieckiego spojrzenia na sąd narodów, właściwie dała mi tylko tytuł. W Norymberdze dokonała się przecież rzecz niezwykła. Po raz pierwszy w historii świata postawiono w stan oskarżenia system państwowy i jego ideologię, reprezentowane przez osoby fizyczne. Do tej pory po przegranych wojnach odbywały się procesy, zapadały wyroki, leciały głowy i świat toczył się dalej. Tym razem miało być inaczej. Od początku wiedziałem, że w scenariuszu nie będzie moich słów – będą tylko stenogramy z procesu.
Kadr z produkcji "Epilog norymberski"
Kadr z produkcji "Epilog norymberski"
To musiał być potężny materiał. 

Kiedy zdałem sobie sprawę z ogromu materiału, jaki muszę „przeorać", ogarnęła mnie panika. Pewnego wieczoru, po powrocie z próby do hotelu włączyłem telewizor. Na ekranie filmowy dokument. Przemówienia końcowe oskarżycieli w Norymberdze. Na trybunę wchodzi prokurator USA, Robert H. Jackson i słyszę takie oto słowa: Stoją oni przed nami, jak stał Glouster nad zwłokami zamordowanego przez siebie króla. Błagał on wdowę tak jak oni błagają nas: „Powiedz, że to nie ja zabiłem!! Ale on jest zabity...!! Jeśliby dziś powiedzieć, że ci ludzie są niewinni, to znaczy, że nie było obozów koncentracyjnych, masowych zabójstw... Nie było Drugiej Wojny Światowej...!”
Na zdjęciu Andrzej Łapicki (fot. TVP)
Na zdjęciu Andrzej Łapicki (fot. TVP)

Jackson! Aktor grający Jacksona powinien być narratorem całości. Muszę stworzyć rodzaj happeningu. W samolocie do Warszawy ogarnęła mnie nowa fala strachu. Nie! To się nie może udać. Zbyt wiele wątków. Proces trwał ponad rok. Jak to pokleić? Zresztą: kogo będzie ten proces obchodzić? Postanowiłem zrezygnować. Pierwszego dnia w Warszawie jadę rozklekotaną windą w Telewizji. Obok mnie stoi Karol Małcużyński. Przystojny jak amant filmowy. Wielka gwiazda programów publicystycznych.


– Podobno przymierza się pan do inscenizacji procesu norymberskiego.– Tak. ale zaczynam się wahać.– Czy pan wie, że byłem polskim korespondentem na całym tym procesie!

Na zdjęciu Karol Małcużyński i Andrzej Łapicki (fot. TVP)
Na zdjęciu Karol Małcużyński i Andrzej Łapicki (fot. TVP)

Po godzinnej rozmowie uzgodniliśmy, że będzie grał w przedstawieniu siebie. Wszystko improwizowane. Wejście Karola Małcużyńskiego wniosło dobrą karmę do projektu. Poczułem przypływ weny. Termin emisji wyznaczono na 21 listopada 1969 roku. W polskich archiwach stenogramy były przystrzyżone przez cenzurę, eliminującą wszystko, co było niezgodne z linią strony sowieckiej. Udałem się po pomoc do Ambasady Amerykańskiej. Ambasadorem był w tym czasie John Antoni Gronouski, Polak z pochodzenia. Radca kulturalny ambasady pisał pracę doktorską z procesu i sprowadził ze Stanów dwadzieścia pięć tomów stenogramów, każdy po tysiąc pięćset stron, i pozwolił mi z nich korzystać. Miałem więc do przejrzenia trzydzieści pięć tysięcy siedemset stron tekstu w języku angielskim.

Na zdjęciu dokumenty i stenogramy, które zostały użyte i spisane podczas procesu (fot. wikimedia/ domena publiczna)
Na zdjęciu dokumenty i stenogramy, które zostały użyte i spisane podczas procesu (fot. wikimedia/ domena publiczna)
Od marca do października 1969 roku, czyli w ciągu stu osiemdziesięciu dni, przekopałem się przez kilka tysięcy stron, dokonując przekładów bardzo trudnego języka prawniczego. I na koniec – decyzja losu, która przypieczętowała kształt scenariusza. W czasie jednego ze spotkań Karol Małcużyński wymienił bardzo ważną osobę w procesie. Był to dr Gilbert, psychiatra sądowy. Miał dostęp do cel oskarżonych o każdej porze dnia i nocy. Zbrodniarze hitlerowscy, traktując go niemal jak spowiednika, ujawniali mu to, czego nie mówili na procesie. Ale ciągle brakowało mi motywacji dla narratora, dlaczego podjąłem się tego tematu. Gubernator okupowanej Polski Hans Frank w swoich Dziennikach powiedział: „Proces norymberski jest sądem zwycięzców nad zwyciężonymi. Nie przejdzie on ani do historii prawa, ani do historii dziejów powszechnych. Zostanie zapomniany jak kamień rzucony w wodę!”. 

Lepszej motywacji dla robienia tego filmu znaleźć nie mogłem. 24 lutego 1970 roku – ogłoszenie wyników plebiscytu. Stefan Henkel w artykule zatytułowanym Potrójny laureat widowni pisze: „W plebiscycie tygodnika «Radio i Telewizja» za najwybitniejsze przedstawienie telewizyjne oraz najlepszą reżyserię roku 1969 uznane zostało widowisko telewizyjne Epilog norymberski Jerzego Antczaka. Spektakl ten został wyróżniony w rywalizacji z tak świetnymi zeszłorocznymi inscenizacjami TVP, jak Mazepa Słowackiego, w reżyserii Gustawa Holoubka, Nasze miasto Wildera, w reżyserii Jerzego Gruzy, Makbet Szekspira, w reżyserii Andrzeja Wajdy. A w konkursie «Najpopularniejszy Twórca Radia i Telewizji 1969» Jerzy Antczak uplasował się w pierwszej siódemce gwiazd, tuż za takimi indywidualnościami małego ekranu, jak: Zin, Małcużyński, Dziedzic i Przybora. Jest to pierwszy w dziejach tego plebiscytu przypadek, aby taką popularność uzyskał twórca, którego twarz niemal nigdy nie ukazuje się na małym ekranie”.
Kadr z „Epilogu norymberskiego” (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)
Kadr z „Epilogu norymberskiego” (fot. prywatne archiwum Jerzego Antczaka)

Któregoś dnia wzywa mnie do siebie prezes Sokorski, by mi zakomunikować: „Chcę, aby pan zrobił wersje filmową Epilogu norymberskiego. Zaniemówiłem. Bo od dawna marzyłem skrycie o zarejestrowanie tego spektaklu na taśmie filmowej. Dostałem piętnaście dni zdjęciowych. Montaż. Kolaudacja. Nie zrobiłem jednego ruchu, aby Epilog norymberski był wyświetlany w kinach. Do dziś nie wiem jak to się stało, że został wprowadzony na ekrany. Uroczysta premiera odbyła się w „Skarpie” w roku 1970 Ku mojemu zaskoczeniu widownia i prasa przyjęły film entuzjastycznie.


Profesor Aleksander Jackiewicz w „Kino i Życie”, w recenzji p.t. Norymberga, pisze: „Gdybym miał wybrać najlepszy film polski bieżącego sezonu, wybrałbym Epilog norymberski”. Marek Dunin-Wąsowicz w „Kurierze Polskim” rok 1970: „Na dorocznym Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym w Pradze, który w roku 1970 był obsadzony bardzo obficie (czterdzieści cztery utwory z dwudziestu siedmiu krajów), Epilog norymberski otrzymał dwie nagrody: nagrodę dziennikarzy oraz nagrodę Jury. Podczas wręczania nagrody dziennikarzy publiczność urządziła twórcy filmu manifestacyjną owację.

41 Światowy Festiwal Filmowy w Houston, w Teksasie (rok 2008)

Film po 38 latach został doceniony prestiżową nagrodą na 41. Światowym Festiwalu Filmowym w Houston. 

Jest to jeden z najstarszych i najbardziej prestiżowych festiwali filmowych w USA oraz na świecie. Raz po raz w prasie całego świata, a szczególnie amerykańskiej, ukazują się insynuujące określające obóz w Oświęcimiu jako „Polski obóz zagłady” albo „Polskie komory gazowe”. Postanowiłem wysłać Epilog na ten festiwal, z sugestią, aby z uwagi na „wiek filmu” (od premiery minęło trzydzieści osiem lat), był wyświetlany jako special event poza konkursem. Komisja Kwalifikacyjna Festiwalu w Houston, spośród ośmiuset filmów z całego świata zaakceptowała do głównego konkursu pięćdziesiąt dwa filmy. Wśród nich Epilog norymberski, w sekcji „filmy faktu”. Z uwagi na jego wartości artystyczne i obiektywizm ukazania prawdy historycznej! Film zdobył w swojej kategorii Główną Nagrodę – platynę!


Byliście Państwo jednymi z pierwszych artystów, którzy kręcili i występowali w Teatrze TV. Które ze swoich spektakli wspominają Państwo najlepiej i darzą szczególnym sentymentem i dlaczego?


O Kordianie już mówiłem... Drugim przedstawieniem szczególnie Jadzi i mnie bliskim, jest „Szklana menażeria”. Dlaczego? François de la Rochefoucauld powiedział kiedyś: „Żeby ci uznali twój sukces, muszą ci go najpierw wybaczyć”. 2 grudnia 1963 roku stała się rzecz niewiarygodna, którą do dzisiaj traktuję w kategoriach jakiegoś wielkiego daru graniczącego z cudem, że reżyserowi i jego żonie za jednym zamachem uznano i równocześnie wybaczono sukces! Widocznie jednak Warszawę stać od czasu do czasu na wspaniałomyślność! Szczególnie bałem się Leszka Golińskiego. To był ten, który po Krachu na rynku jajczarskim „miał ochotę reszty zgniłych jajek rozbić na głowie Antczaka”. No i zaskoczył mnie, pisząc tym razem:

,,

Tennessee Williams, a także Jerzy Antczak odnieśli w naszej telewizji wielki sukces. Antczak potrafił z utrzymanej w bardzo sentymentalnej i niemal andersenowskiej tonacji „Szklanej menażerii” stworzyć dramat zagrany z niezwykłą, wręcz brawurową konsekwencją przez czwórkę aktorów: Barbarę Ludwiżankę, Jadwigę Barańską, Ignacego Gogolewskiego i Władysława Kowalskiego. Do sukcesu przyczyniła się też rewelacyjna muzyka Waldemara Kazaneckiego oraz jak zawsze funkcjonalna scenografia Masłowskiego


Barbara Kazimierczak-Drozdowska, „Ekran”
Realizacja Szklanej menażerii zapisała się na trwałe w historii teatru telewizyjnego. Dwa wyróżnienia sprawiają mi szczególną radość: 1963 rok – Nagroda Publiczności oraz 1999 rok Szklana menażeria wybrana do „Złotej Setki” Teatru Telewizji Polskiej!
Na zdjęciu Ignacy Gogolewski i Jadwiga Barańska (fot. TVP)
Na zdjęciu Ignacy Gogolewski i Jadwiga Barańska (fot. TVP)
Teatr Telewizji był wówczas rzeczą nowatorską i – jak wspominają aktorzy – zupełnie inną niż występ przed publicznością w teatrze. Niech Państwo powiedzą – jak się pracowało nad przedstawieniem w tamtych czasach, i jak się kręciło spektakle? 

Teatr telewizyjny naszych czasów był emitowany „na, żywo” W stacjonarnym teatrze czy w filmie scenę, czy ujęcie można powtarzać wielokrotnie. Teatr telewizji była to prezentacja jednorazowa. Ta świadomość, wyzwalała w aktorach ekstremalną adrenalinę, która przekładała się na temperaturę kreacji. Ktoś kto nie uczestniczył w Teatrze Telewizji na żywo nie zrozumie, jak ten strach jednorazowości pozwalał aktorom tworzyć życiowe kreacje. Inkowi Gogolewskiemu w „Kordianie.” Jadwidze Barańskiej w „Szklanej menażerii”. To był najpiękniejszy okres mojego życia. 
Na zdjęciu Ignacy Gogolewski i Alicja Pawlicka (fot. TVP)
Na zdjęciu Ignacy Gogolewski i Alicja Pawlicka (fot. TVP)
Janusz Majewski wspominał, że miał Pan, jako szef, „kumpelskie stosunki” z filmowcami. Pan sam mówił, cytując swojego ojca, który był dowódcą wojskowym, że „podwładnymi należy kierować, ale nigdy za pomocą smyczy”. Jakim Pan był szefem na planie? 

Mówiąc absolutnie wprost: takim jak brzmi powyżej cytat mojego ojca.
Na zdjęciu Wojciech Skibiński i Jerzy Antczak (fot. TVP)
Na zdjęciu Wojciech Skibiński i Jerzy Antczak (fot. TVP)

Kazimierz Kutz bardzo negatywnie oceniał dzisiejsze kino i sztukę, które według niego ogłupiają widza. Państwo również uważają, że kiedyś było lepiej, a dziś kultura przestała pełnić swoją rolę?


Nie wiemy czy kiedyś było lepiej. Było chyba inaczej. Każdy czas ma swoje uroki i tylko od nas, twórców zależy, co w danym okresie chcemy widzowi ofiarować, mając jednak na uwadze, że moda i upodobania mogą się zmieniać, uczucia ludzkie nie. Dowodem na to jest sukces „Nocy i dni”. W jednym z wywiadów zadano mi pytanie „jak doszło do realizacji «Nocy i dni?» Mówił Pan, że powieść Dąbrowskiej jest potwornie nudna”. Bo była dla mnie nudna. Po prostu jak wielu czytelników nie dorosłem do jej wielkości. W tym miejscu przypomnę słowa Pietrasika napisane z okazji przyznania Jadzi i mnie Diamentowych Lwów.

,,

Dlaczego film według książki, której już od dawna nikt nie chce czytać nieprzerwanie zachwyca publiczność? Antczak odbierając Lwa, przypomniał swoje rozmowy z Kawalerowiczem, ówczesnym kierownikiem zespołu „Kadr”, w którym miały powstać „Noce i dnie”. Najoględniej mówiąc, nie były to sympatyczne dialogi. Podczas pierwszej rozmowy szef powiedział ambitnemu reżyserowi: „Panie Jerzy, może pan zrobić, co pan chce, byle nie tę chałę”. Gdy reżyser przyniósł konspekt, Kawalerowicz westchnął: „Jeszcze gorzej”, gdy przeczytał scenariusz, zawyrokował: „Tragedia”. Ostatecznie Antczak przystąpił do produkcji – na własną odpowiedzialność. Sukces, jak się mówi w takich wypadkach, przerósł wszelkie oczekiwania. Jerzy Antczak ma bowiem dar, którego mogą mu pozazdrościć inni nasi twórcy – jest to epicki dar narracji. Noce i dnie to nasza „Neverending Story” – historyczna, ale zarazem uniwersalna. Wielka opowieść o miłości, tej poetyckiej z nenufarami i tej zwyczajnej, która częściej zdarza się w życiu, i czasami zdradza, czasem boli. O życiu rodzinnym i trudach wychowywania dzieci, komplikowanych nieraz relacjach rodzinnych. Wreszcie jest to historia o przemijaniu, o czasie, który najpierw jest nam przyjazny, a potem coraz bardziej wrogi. O samotności, którą kończy się każda prawdziwa historia. W serialach udających prawdziwe życie tego nie znajdziecie. To wszystko znalazł u Dąbrowskiej Antczak i pięknie przeniósł na ekran. Dlatego publiczność wybrała „Noce i dnie”.


Zdzisław Pietrasik
Na zdjęciu Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak z Diamentowymi Lwami (fot. archiwum prywatne Jerzego Antczaka)
Na zdjęciu Jadwiga Barańska i Jerzy Antczak z Diamentowymi Lwami (fot. archiwum prywatne Jerzego Antczaka)

Stanisław Przybyszewski napisał, że „sztuka stoi nad życiem, wnika w istotę wszechrzeczy, czyta zwykłemu człowiekowi ukryte runy, obejmuje wszechrzecz od jednej wieczności do drugiej, nie zna ni granic, ni praw, zna tylko jedną odwieczną ciągłość i potęgę bytu duszy, kojarzy duszę człowieka z duszą wszech natury, a duszę jednostki uważa za przejaw tamtej”. Jednocześnie zauważał, że „sztuka niema żadnego celu, jest celem sama w sobie, jest absolutem, bo jest odbiciem absolutu – duszy”. Zgodzą się Państwo? A może widzą Państwo rolę sztuki całkiem inaczej niż autor manifestu młodopolskiego?


Tak. Widzimy role sztuki zupełnie inaczej niż Przybyszewski. Ponadto nigdy nie interesowały nas manifesty wygłaszane przez twórców. Ma to miejsce, kiedy artysta nie ma nic do powiedzenia i próbuje epatować sloganami. Sztuka nie istnieje sama w sobie i jest odbiciem tego co mam w duszy i co ustami moich bohaterów chce przekazać widzowi.


Jeżeli mieliby Państwo dać jakąś radę początkującym twórcom i artystom, którzy chcą reżyserować i kreować ambitne filmy oraz role, to jakich wskazówek by im Państwo udzielili? Czego powinni się wystrzegać, a na co zdecydowanie stawiać?


Trudno jest jednoznacznie powiedzieć. W sztuce prócz talentu potrzebne jest jeszcze szczęście. Ponadto, trzeba wierzyć modlitewnie w swoją gwiazdę. Niewiara odpycha przepływ szczęścia. Niestety, świat sztuki jest to dżungla, w której tańczy się menueta i dlatego trzeba być twardym i odpornym na arogancje... Wiara jest fundamentem każdego sukcesu.


Czy dziś na polskiej scenie są aktorzy, których darzą Państwo szczególnym szacunkiem?


Niestety, jesteśmy dala z od kraju i trudno nam kogoś wyróżnić.


Na koniec chciałbym zadać prywatne pytanie. Powiedział Pan kiedyś, że „żona jest dla Pana darem od Boga”. Pani również wypowiada się o mężu z dużą miłością. Jaka jest Wasza recepta na tak długi i udany związek?


Na miłość nie ma żadnej recepty. Albo jest albo jej nie ma!


Przeczytaj jak Jerzy Antczak nakręcił słynną „Hrabinę Cosel”, „Wystrzał”, „Szklaną menażerię” i „Kordiana”

Rozmawiał Rafał Sroczyński
Więcej na ten temat