Wybitny aktor Kazimierz Kaczor w rozmowie z portalem TVP opowiedział o swoich przyjaciołach i produkcjach, w których wystąpił. „Dziś nabierają smaku jak stare wino” – mówi.
Rozmowa została przeprowadzona z okazji 70-lecia Telewizji Polskiej w 2022 r.
W jednym z wywiadów, których Pan udzielił, przeczytałem o Pana zamiłowaniu do żeglarstwa i podróży. Odniosłem wrażenie, że ta wypowiedź pochodzi od osoby, która kocha odkrywać świat, piękno otwartych wód, odnajdując tam spokój. Czy jest Pan marzycielem?
W tym jednym pytaniu są w zasadzie dwa pytania. Pierwsze, czy jestem marzycielem? Tak, jestem, uważam, że jeżeli ktoś nie marzeń, to jest w jakimś stopniu uboższy. Trzeba mieć marzenia, nawet jeżeli wiadomo, że nie uda się ich zrealizować. Jeżeli ja na przykład marzę teraz o tym, aby popłynąć, pożeglować na Polinezję, wiem, że to jest niemożliwe. Już raczej nie wyruszę łódką żaglową z Bałtyku i nie dopłynę na Polinezję, ale mogę pomyśleć o tym, żeby w Australii wynająć lub wyczarterować łódkę i popłynąć, aby zobaczyć Wielką Rafę Koralową. Wiem, że to się raczej nie spełni, ale marzyć trzeba. W związku z powyższym, jak Pan słyszy, żeglarstwo, podróżowanie, jest i zawsze było moją pasją. Rzecz jasna, mam również inne, ale ta jest jedną z ważniejszych. Żegluję od prawie sześćdziesięciu lat. W tym czasie udało mi się nie tylko opłynąć całe Pojezierze Mazurskie – znam je na pamięć – ale również i Bałtyk, a przede wszystkim Morze Śródziemne oraz Adriatyk, kawałek Atlantyku i Karaibów. Znam tam wiele zakątków, do których chętnie wracam, jeśli tylko mam okazję. Żegluję do tej pory.

A czy opowiedziałby nam Pan o tej przygodzie z pływaniem na Karaibach z Tonym Halikiem? Panu i żonie odmówiono wydania paszportów, ale z pomocą przyszedł Tony, który znał ówczesnego szefa Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu, ministra Włodzimierza Reczka. Przekonał go, że płyniecie na wyprawę sportową i wydano wam paszporty sportowe .Proszę opowiedzieć, jak narodził się wasz pomysł i jak w ogóle ta wyprawa wyglądała?
Tu zacznę od wspomnienia o rzeczach, które się działy naokoło. To był moment, kiedy kończył się stan wojenny lub było już po nim. Panowała dosyć przygnębiająca atmosfera z najrozmaitszych powodów. Tony Halik powiedział mi wtedy: „Słuchaj, najlepiej by było, gdybyś ty sobie gdzieś wyjechał”. „Ale gdzie byśmy pojechali?” – zapytałem.
Zaznaczę, że zarówno Elżunia, czyli Elżbieta Dzikowska, jak i jej mąż Tony Halik, byli naszymi serdecznymi przyjaciółmi. Grywaliśmy z nimi z żoną w brydża namiętnie, zarówno wtedy, kiedy pływaliśmy razem na Mazurach, jak i u nich w domu. Pewnego dnia przy kartach Tony mówi „dobra, koniec, trzeba coś zdecydować”. Wtedy ja powiedziałem „Weź, Zenciu, atlas, otwórz na którejkolwiek stronie, nie patrząc, i pokaż palcem na mapę”. Tak zrobiła. Popatrzyliśmy i wypadło na Karaiby. Tony powiedział: „Płyniemy na Karaiby”. To jest punkt wyjścia. A ponieważ nie mieliśmy ani odpowiednich łódek, ani środków na wyczarterowanie dużej łodzi, postanowiliśmy popłynąć naszymi makami 707, którymi pływaliśmy na Mazurach. Po wielu najrozmaitszych przygodach znaleźliśmy się na Karaibach, zrzuciliśmy nasze łódki – nazywały się „Halikówka” i „Desperat” – na wodę w Hawanie na Kubie i zaczęliśmy podróż. Płynęliśmy dosyć długo, dopłynęliśmy do Cabo San Antonio. Łódka Tony’ego uległa lekkiej awarii, i nasi kompani postanowili, że już mają dosyć. My natomiast z Zencią byliśmy na swojej łódeczce i postanowiliśmy popłynąć na Bahamy, a później na Florydę. Tak zrobiliśmy i zaczęła się nasza olbrzymia wyprawa – najpierw żeglarska, a potem podróżnicza – samochodem przez Stany Zjednoczone. Tak się to zaczęło – od naszej przyjaźni i od wspólnego żeglowania z Tonym i Elżbietą.
Zobacz: „Tamte dni, tamte lata”. Kazimierz Kaczor i jego wspomnienia w TVP VOD
Kazimierz Kaczor o początkach swojej kariery. „Nigdy nie marzyłem, aby zostać aktorem”
A czy zawsze Pan marzył, aby zostać aktorem? Czy raczej planował Pan podjąć zupełnie inny zawód? Jak zaczęła się Pana przygoda z aktorstwem?
Odpowiedź będzie niestety negatywna. Nie, nigdy nie marzyłem o tym, żeby zostać aktorem. Miałem oraz planowałem podjąć poważny zawód – aktorstwo za taki wówczas w Krakowie nie uchodziło – i zostać lekarzem, ponieważ podobała mi się możliwość leczenia i pomagania innym ludziom. Jednak na skutek podjętych wadliwie studiów na Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie – zaliczyłem, co prawda, pierwszy semestr, ale mi się tam nie podobało – zrezygnowałem ze studiów i poszedłem do pracy, żeby pomóc rodzicom, bo w domu się nie przelewało. Myślałem jednocześnie, aby na następny rok pójść na studia medyczne. Pracując, przeczytałem ogłoszenie o tym, że Teatr Maski i Aktorka „Groteska” poszukuje kandydatów do zawodu aktora lalkarza. Tam się zgłosiłem i zostałem przyjęty. Następnie zdałem egzamin do szkoły aktorskiej, pracowałem dalej w teatrze i uczyłem się cztery lata na wydziale lalkarskim. Zrobiłem dyplom magisterski, po czym zostałem jeszcze rok w szkole. Zrobiłem drugi dyplom, napisałem drugą pracę magisterską, więc jestem podwójnym magistrem, żeby Pan to uszanował, oraz dyplom aktorski. A jednym z moich profesorów był ówczesny dyrektor Teatru Starego, pan Zygmunt Hübner, który po studiach zaproponował mi pracę w Teatrze Starym.

„Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wiele mu zawdzięczam”
Proszę nam opowiedzieć o Zygmuncie Hübnerze. Spod jego skrzydeł wyszło wielu wybitnych aktorów, między innymi Pan. Jakim Hübner był człowiekiem? Czy zapamiętał Pan jakieś szczególne porady, które Panu udzielił i które później okazały się przydatne nie tylko w pracy, ale i w życiu prywatnym?
Tu muszę nakreślić początek, jaka była kolejność naszej znajomości z Hübnerem. Po pierwsze, był moim profesorem w szkole aktorskiej i reżyserem moich przedstawień dyplomowych. Następnie był dyrektorem w Teatrze Starym w Krakowie i jednocześnie reżyserem spektakli. Później został moim kolegą w garderobie, ponieważ Zygmunt był również bardzo dobrym aktorem i występował razem z nami na scenie, a więc kolega aktor. Najpierw zakolegowaliśmy się, potem serdecznie zakolegowaliśmy się, aż w końcu zaprzyjaźniliśmy się. Był moim najbliższym, serdecznym przyjacielem środowiskowym. Moim autorytetem, moim dyrektorem, moim bliskim kolegą. Nie jestem w stanie opisać słowami, jak wiele mu zawdzięczam. Tu mogę wymienić właściwie prawie wszystko, jeżeli idzie o życie, teatr, sprawy rodzinne – zarówno moje, jak i jego – o których rozmawialiśmy.
Jak zapamiętał Pan swój pierwszy występ na scenie przed dużą publicznością? Jakie to było uczucie, kiedy postawił Pan pierwsze kroki na deskach teatru?
Tu znowu jest pewna dwojakość odpowiedzi, ponieważ były dwa takie momenty. Po pierwsze, jak wspomniałem, zostałem aktorem Teatru „Groteska”. Moim debiutem było „Męczeństwo Piotra Oheya” Sławomira Mrożka w reżyserii Zofii Jaremowej. Tam wystąpiliśmy na scenie w małych maskach założonych na twarz, bo to był teatr maski. To był mój pierwszy występ przed dużą publicznością. Niewiele z niego pamiętam, bo byłem w strasznym stresie. Nie miałem prawie żadnego doświadczenia, a zagrałem z zawodowymi, wspaniałymi aktorami. To było pierwsze moje doświadczenie. Drugie wiąże się z moim debiutem na scenie Teatru Starego w Krakowie. To była „Nie-Boska komedia” Krasińskiego w reżyserii Konrada Swinarskiego. Wspaniale zainscenizowana. Zachwatowicz dekoracja i kostiumy, Penderecki dyrygował chórem, bo skomponował muzykę do tego. Cały zespół na tych krużgankach, pełna widownia. Coś niebywałego, zupełnie inny świat. Zostałem wypchnięty przez inspicjenta na scenę, bo tak mi nogi ze strachu drżały. I znalazłem się w innej rzeczywistości. To była ta rzeczywistość z „Nie-Boskiej komedii”. Za chwilę wszedłem w kulisy i znów znalazłem się w mojej zwykłej rzeczywistości. To wspaniały zawód – pomyślałem sobie – że można tak przekroczyć kulisy i być w innym świecie. Być kimś innym. Albo hrabią, albo żebrakiem. Albo tą postacią, albo tamtą. I wszystko tylko za jedną przesłoną, która wisi na scenie.

Kazimierz Kaczor o Teatrze Starym „To był teatr gwiazd bez gwiazd”
W Teatrze Starym, w którym zdobywał Pan pierwsze doświadczenia aktorskie, występowało wielu znakomitych artystów. Aktorzy i pracownicy Teatru Starego wspominają, że w waszym zespole wszyscy byli traktowani równo i każdy dostawał szansę, aby się wykazać.
Zespół Teatru Starego to była niezwykła drużyna. Tu szczególne zasługi położyli poprzedni dyrektor, Władysław Krzemiński, jak i przede wszystkim Zygmunt Hübner, który potrafił zgromadzić dookoła siebie znakomitych artystów dzięki temu, jakim był człowiekiem i dyrektorem. Mieliśmy Jurka Jarockiego, Konrada Swinarskiego, Andrzeja Wajdę, Józefa Szajnę, całą gamę fenomenalnych scenografów – Mintycz, Skarżyński, Kantor, Szajna, Krakowski oraz wspaniałych kompozytorów – Konieczny, Radwan, Penderecki. Można by wymieniać i wymieniać. Taka ekipa tworzyła przedstawienia, w których raz występowałem jako żebrak, innym razem w chórze rzeźników, jak w „Nie-Boskiej komedii”, a na następny wieczór szła np. sztuka „Uciekła mi przepióreczka”, w której grałem jedną z głównych ról. To było oczywiste, taki mieliśmy zespół. Nie było podziału na ekipę pomocniczą i gwiazdorów. Wszyscy byliśmy równi. Kiedyś, jak pojechaliśmy do Niemiec, to jedna z pierwszych recenzji o Teatrze Starym w Krakowie miała tytuł „Teatr gwiazd bez gwiazd”. To jest właściwe określenie i rzeczywiście – jeśli ktoś się nadawał do tego zespołu – to czuł się członkiem tej rodziny, która tworzy wspólne dzieło artystyczne razem z reżyserem. Na tym polegał fenomen wielkiego i wspaniałego Teatru Starego.
Przyjaźń z Franciszkiem Pieczką. „To była osobowość na scenie”
Poznał Pan wtedy Franciszka Pieczkę, z którym się Pan zaprzyjaźnił. Proszę powiedzieć – jak dokładnie zaczęła się wasza znajomość? I za co Pan ceni Pana Franciszka?
[Rozmowa została przeprowadzona przed odejściem Pana Franciszka Pieczki]
Teatr Stary miał jeszcze jedną fantastyczną cechę. Mianowicie duże garderoby teatralne, z których każda była przynajmniej kilkunastoosobowa. Męska składała się z dwóch pomieszczeń połączonych szerokim przejściem, i stąd, jeżeli na przykład ktoś o czymś opowiadał lub padał w jednym z nich jakiś żart, to wszyscy to słyszeli, a z żartu się śmiali. To budowało dobrą atmosferę w zespole. Tu zaczyna się opowieść o Franku, który siedział w jednym z pomieszczeń. Ja miałem miejsce z drugiej strony. I tak się przytrafiło, że w pierwszej sztuce od razu zagraliśmy ze sobą. Franiu mi się spodobał ze sposobu bycia, skromności i z tego, że potrafił nagle taką śląsko-cieszyńską „gadką” zacząć mówić. To było moje pierwsze wrażenie po zetknięciu z tym wybitnym aktorem, który nigdy nie nadużywał środków aktorskich. On po prostu był. To była osobowość na scenie. Zawsze się na niego zwracało uwagę, nawet jeżeli nie miał żadnej kwestii do wypowiedzenia w danym momencie.

Później Franio dostał rolę w „Czterech pancernych i psie” i przyjeżdżał rzadziej oraz nie bywał na próbach. Niemniej jednak uczestniczył w życiu towarzyskim, które kwitło po przedstawieniach, i można było się z nim spotkać przed jego kolejnym wyjazdem. Zachwyciła się nim kiedyś również – po występie w „Woyzecku” Konrada Swinarskiego – widownia w Niemczech, stąd parę filmów, które nakręcił w ówczesnym RFN-ie. Franek znał bardzo dobrze język niemiecki. Pamiętam, że przyjechał wtedy jakimś fantastycznym nowym samochodem – fordem czy oplem asconą – i przejechaliśmy się nim po Krakowie. Następnie Franio wyjechał do Teatru Dramatycznego, a ja trafiłem do Teatru Współczesnego. Ponownie spotkaliśmy się w Teatrze Powszechnym, kiedy jego dyrektorem został Zygmunt Hübner. Zwołał on w 1974 roku swój pierwszy podstawowy zespół, do którego należał oczywiście Franek, i do którego miałem szczęście należeć ja. Siedliśmy w jednej garderobie. I znowu było jak dawniej, siedzieliśmy rozmawiając o wszystkim. Nawet o najbardziej prywatnych, rodzinnych sprawach. No i oczywiście o samochodach. To człowiek bardzo bliski mojemu sercu, pełen uczciwości, solidności i czaru osobistego. No po prostu Franka do dzisiaj kocham.
To aktor ceniony zarówno przez młodszych, jak i starszych widzów. Można powiedzieć, że łączy pokolenia. Skąd bierze się jego fenomen?
Ponieważ Franek ma przeogromny talent, a jego aktorstwo wypływa ze środka. Ono nigdy nie jest pokazywane, ono nigdy nie jest np. Jakąś miną na twarzy i wypowiadaniem słów. Po prostu on jakby przeistacza się w tę postać, którą gra. A poza tym ma bardzo ciekawą urodę i twarz, na którą się zwraca uwagę oraz piękny tembr głosu i osobowość. Ponadto jego wyraźnie słychać i widać, dzięki czemu chce się na niego patrzeć i słuchać, co ma do powiedzenia. A przez to, że jest taki naturalny, skromny i nie przyjmuje pozy artysty, ani w życiu, ani na scenie, jest ceniony przez wszystkich i postrzegany jako aktor ponadczasowy.
Kazimierz Kaczor o Polskich drogach. „Nie myślałem, że to będą lata popularności”
Przejdźmy do serialu „Polskie drogi” i roli, która zmieniła Pana życie. Jak to się stało, że został Pan zaangażowany do roli Leona Kurasia? To prawda, że początkowo miał on zginąć w którymś z odcinków?
Tu zostało urządzone coś w rodzaju castingu, jak to się dzisiaj mówi. Wtedy nazywało się to zdjęciami próbnymi i wziąłem w nich udział. Byłem podekscytowany, ponieważ wiedziałem, że będzie to jakiś duży serial. Żeby było wiadomo, na czym polegają zdjęcia próbne, może opowiem. Jeżeli Pan zaraz będzie grał rolę Kurasia, to ja czytam za kamerą słowa Niwińskiego, a Pan albo z kartki, albo z pamięci odpowiada. Na Pana jest skierowana kamera, kończą się zdjęcia i reżyser po tym ogląda. Zapyta: „nadaje się na Kurasia?”. Posłuchają, pooglądają i koniec. Nie nadaje się albo się nadaje. I w tych zdjęciach próbnych startowałem do roli Kurasia. W wyników wyborów wewnętrznych zarówno Kuba Morgenstern, Andrzej Kotkowski, jako drugi reżyser oraz autor scenariusza Jurek Janicki zdecydowali, że to ja powinienem zagrać Kurasia. Rzeczywiście wiedziałem, że w okolicach piątego lub szóstego odcinka mój bohater ma zginąć. To było dla mnie dodatkowym bodźcem, bo pomyślałem sobie: „Nareszcie jakaś duża rola filmowa. Nigdy takiej jeszcze do tej pory nie miałem, więc mam tylko pięć czy sześć odcinków. Trzeba się starać i zagrać jak najlepiej”. Nie myślałem o tym, że to będą lata popularności, a jedynie o tym, żeby dobrze zagrać te odcinki.
Tu przy okazji powiem, że to było świetnie napisane. Na dodatek byłem pod fantastyczną opieką Kuby Morgensterna, który nie tylko znał tamte lata, ale był również przychylnym oraz takim ujmującym człowiekiem. Pilnował, żebyśmy dawali z siebie wszystko. Czułem się po prostu zaopiekowany. Moim zadaniem było tylko dobrze grać. No i jak rzeczywiście doszło już do tego piątego lub szóstego odcinka, to było wiadomo, że Kuba Morgenstern razem z Janickim zadecydowali, że przedłużą życie Kurasia. I tak się stało.
Dlaczego Kuraś stał się postacią kultową? Zawdzięcza to swojemu charakterowi, żartobliwym uwagom, które wygłaszał, a może tak docenianemu w naszym społeczeństwie sprytowi? Jak Pan sam go ocenia?
Tu jeszcze raz muszę wrócić do tej przynajmniej dwójki czy trójki twórców, mianowicie do Kuby Morgensterna, Jurka Janickiego i Andrzeja Mularczyka, oraz do Andrzeja Kotkowskiego, drugiego reżysera. To właśnie ten triumwirat „plus jeden” spowodował, że serial nabrał swojego charakteru, a Jerzy Janicki razem z przyjacielem potrafili świetne dialogi napisać. I w tym serialu stworzyli bohatera do tej pory nieznanego w polskiej kinematografii, ani w wersji telewizyjnej, ani kinowej. Szarego, zwykłego obywatela z czasów okupacji. Pokazali, jak oni, ci zwykli ludzie, których było miliony, się zachowywali. To nie byli partyzanci, którzy strzelali do Niemców. To nie byli więźniowie w obozie koncentracyjnym. Tylko zwykli ludzie na zwykłej ulicy. Taki był Kuraś. Z dużą dawką sprytu, cwaniactwa, inteligencji, przyjaźni – dla tych, którzy na tę przyjaźń zasługiwali – i złotym sercem. Jeśli tylko oczywiście, broń Boże, nie zagraża to Kurasiowi i jego rodzinie.

Pamięta Pan którąś z jego kultowych kwestii?
Tak, oczywiście. Na początek przychodzi mi na myśl ten moment, w którym Kuraś sprowadził do domu tę małą Żydóweczkę Bożenkę, o której mówił, że to jest jego rodzina. I przychodzi do niego dozorca i nagle mówi: „A kto to jest?”. „No co pan? Nie widzi pan? Przecież to moja córka”. I dozorca, nazywał się Dziuba, raz patrzy na tę kuzynkę, raz na Kurasia, raz na kuzynkę, raz na Kurasia. A Kuraś mówi do niego: „Co jest, kurde, panie Dziuba? Co panu głowa tak jak na łyżwach chodzi?”. Za chwileczkę Dziuba mówi do niego: „No, ale wie pan co, panie inżynierze, to trzeba by…”. „Nie jestem, kuźwa, inżynierem”.
To było później powszechnie stosowane w Polsce. Takie powiedzenie powstało po prostu. Ludzie, którzy widzieli mnie na ulicy, wołali „Panie Kuraś, panie inżynierze” i spodziewali się, że ja odpowiem im na ulicy, że nie jestem, kurde, inżynierem. To na przykład. Albo: „gdyby szafa miała sznurek, to by była windą” lub „gdziekolwiek się obrócisz, dupa zawsze z tyłu”. Ale to wszystko Jurek Janicki, który napisał to Kurasiowi, a Kuraś to po prostu powiedział. A ja, grając Kurasia, powtarzałem za Kurasiem.
Kazimierz Kaczor o Karolu Strasburgerze. „Bardzo lubimy się do dziś”
Prędko zaprzyjaźnił się Pan wówczas z Karolem Strasburgerem? Patrząc na wasze role, od razu można dostrzec, że dobrze wam się współpracowało.
Tak. Karol mi bardzo imponował jako przystojny i utalentowany aktor. Te dwie cechy pięknie się w nim spotkały. Pamiętam, że świetnie, jak zawodowy kowboj, jeździł konno, a ja – ponieważ zaczęliśmy od pierwszego odcinka, w którym dużo się jeździło, bo przecież Kuraś i Niwiński byli szwoleżerami konnymi – musiałem nauczyć się jeździć konno. I nauczyłem się. Tutaj dla zdrowej anegdoty powiem, że moim instruktorem na Legii, kiedy przez trzy miesiące uczyłem się, był Jan Kowalczyk, późniejszy mistrz olimpijski we wszechstronnym konkursie konia. Lubiany i wspaniały pan Janek. Ale wszystko z Karolem było jeszcze wtedy w takich granicach bardzo serdecznego koleżeństwa. Na plenery do drugiego odcinka pojechaliśmy do Piwnicznej na Pogórzu Karpackim. I umieścili nas wczesną jesienią, żeby pora roku odpowiadała tej porze, którą przedstawialiśmy w serialu, w domu wczasowym, który był już wtedy pusty, bo kto na wczasy jeździ w październiku? Było zimno, dom był nieopalany. Mówimy do kierownictwa, żeby zapalić. Powiedzieli: „No, palacz dopiero przyjdzie jutro i z rana będzie palił w centralnym”. Było zimno jak diabli. Rekwizytorzy pojechali do Piwnicznej i kupili nam na nasze zamówienie trzy butelki denaturatu. Nie żeby robić przyjęcie, jakby Pan mógł sobie pomyśleć (śmiech), tylko na korytarzu wynaleźliśmy taką dużą metalową popielnicę. Wstawiliśmy to do pokoju, nalaliśmy tam do niej trochę denaturatu, podpaliliśmy, fuknęło i za trzy minuty było ciepło. Kiedy ponownie zrobiło się chłodniej, nalaliśmy znowu denaturatu i znowu fuknęło ciepłem.

Za chwileczkę ktoś do nas przychodzi i mówi: „A co u was tak ciepło?”. Mówię: „No co? No my gramy główne role, to nam grzeją, a nie wiem, jak tam u was”. Oni mówią: „Naprawdę? To my do was przyjdziemy”. No i przyszli. Więc my znowu tego denaturatu i podmuch. Tak żeśmy się grzali. Ten żart dla ekipy bardzo nas ze sobą zbliżył. Tak żeśmy się skumplowali, robiąc sobie takie żarty z całej ekipy. I od tej pory – aż do dzisiaj – bardzo się lubię z Karolem. Jak się tylko spotkamy, to się szczerze ściskamy i niedźwiedzia jednego i drugiego. I rozmawiamy o różnych interesujących rzeczach, a szczególnie o elektronice, ponieważ Karol i ja jesteśmy komputerowcami.
Kazimierz Kaczor o Kubie Morgensternie. „Kiedy o nim myślę od razu się uśmiecham”
A jak się Panu współpracowało na planie z Januszem Morgensternem?
Żeby to dla czytelników było jasne – Janusz Morgenstern popularnie w środowisku zwany był Kubą. Kuba Morgenstern. I on oczywiście o tym wiedział. Kuba był bardzo przez nas lubiany, szanowany. Był wymagający na planie, ale też lubiący i wsłuchujący się w aktorów. Doskonały rzemieślnik filmowy, co może dla wszystkich tych, którzy uważają się za artystów filmowych, być czymś uwłaczającym. Ale żeby znać rzemiosło, mieć odpowiedni warsztat reżyserski, to trzeba być naprawdę kimś. Andrzej Wajda nie byłby Andrzejem Wajdą, gdyby nie miał warsztatu reżyserskiego. Co to znaczy? To znaczy umieć zmontować, nakręcić, umieć powiedzieć, gdzie mamy zbliżenie, w którym miejscu będziemy to montować, jak to będziemy ciąć, kogo wziąć do muzyki, jaki to ma być efekt. To wszystko trzeba wiedzieć, mając zawód reżysera w ręku. Świetny zawodowiec. I na przykład. Nad drobną sceną Kuba potrafił z nami naprawdę długo pracować. Mówi: „Nie, nie. To nakręć mi to jeszcze raz, coś tu jest nie tak”. Albo w końcu wychodzi zadowolony i mówi: „Dobra, świetnie, dziękuję. Tak – o to mi chodziło”. Albo mówił: „No to co? To wiecie, co mamy grać, prawda? Andrzej – zwracał się do Andrzeja Kotkowskiego, drugiego reżysera: „Nakręć tę scenę raz-dwa, tutaj bliski plan, tutaj bliski plan, tutaj jeden ogólny”. I jechał sobie do montażowni po to, żeby montować to, co już zostało zrobione. Świetny jako człowiek, świetny jako reżyser. Bardzo szanowany w środowisku i bardzo lubiany przez wszystkich. Ja, jak tylko powiem „Kuba”, natychmiast mi przychodzi Kuba Morgenstern na myśl i od razu się uśmiecham.

W „Polskich drogach” zagrał też Bronisław Pawlik, z którym miał Pan okazję występować w kilku innych produkcjach i przedstawieniach. To jedna z największych legend polskiej kultury i uwielbiany artysta. Pan również nazwał pana Bronisława „zachwycającym aktorem”. Proszę nam o nim opowiedzieć.
Najwięcej mogę o nim powiedzieć jako o artyście teatralnym, jako że z nim w wielu przedstawieniach w Teatrze Powszechnym zagrałem. Miałem więc okazję obserwować go zarówno na próbach, jak i na przedstawieniach, jak i w bufecie, jak i poza teatrem. Bronek był człowiekiem dosyć kapryśnym. To znaczy on lubił, żeby ktoś, kto pracuje razem z nim, był perfekcjonistą. Żeby grał dobrze, żeby znał tekst. On wtedy czuł się dobrze i wtedy z tym partnerem lubił pracować. Tak się złożyło, że Bronek mnie po prostu lubił, a artystą był znakomitym. Po prostu on jakby przepoczwarzał się w portretowaną postać i był taki naturalny, organiczny. Publiczność przepadała za nim. Zarówno w filmie, których nakręcił ze 30 albo i więcej, jak i w teatrze. Ostatnią jego wielką rolą była „Sprawa Dantona” Andrzeja Wajdy w Teatrze Powszechnym. Zagrał zachwycająco tytułową postać, nagrody aktorskie za tę rolę zdobył. Ja Bronka uwielbiałem i bardzo się zmartwiłem, kiedy postanowił, że odejdzie z teatru i chyba również z zawodu.

Kazimierz Kaczor o Zdzisławie Maklakiewiczu. „Był przemiłym człowiekiem”
Inną ze znanych postaci, którą spotkał Pan na planie „Polskich dróg”, był Zdzisław Maklakiewicz. W siódmym odcinku zagrał profesora i nauczyciela tańca. Prywatnie byliście już przyjaciółmi. Jak się poznaliście?
To było w Teatrze Starym, rok pewnie jakiś 1967, kiedy do zespołu Teatru Starego Hübner ściągnął Zdzisława Maklakiewicza. Przyszedł do nas w sławie aktora filmowego, który miał status gwiazdy. Kraków pod tym względem był dosyć ubogi i leżał na uboczu świata kinowego. Filmy kręciło się głównie w Warszawie i w Łodzi, a czasem we Wrocławiu. Jeżeli do Krakowa przyjeżdżała jakaś ekipa, to jedynie na parę dni, żeby nakręcić parę zdjęć. Stąd artyści krakowscy nie byli widywani w filmie z wyjątkiem Franka Pieczki, który grał w „Czterech pancernych i psie”, i Janka Nowickiego, ówczesnego wspaniałego amanta, który rzeczywiście zagrał pięknie w wielu filmach. Nie wymieniłbym kolejnego krakowskiego aktora filmowego, który by wtedy miał na koncie parę dużych ról. I wracając do Zdzisia Maklakiewicza. Okazał się przemiłym człowiekiem. Fantastycznym gawędziarzem. Miał dziesiątki najrozmaitszych wspomnień z życia i swoich „scenariuszy” czy opowieści. Był miły i w ogóle nie nadymał się. Po prostu wszedł w zespół Teatru Starego jak w masło. Zagrał bardzo dużo dobrych ról, w tym również ról dramatycznych. Bardzo się ze Zdzisiem polubiliśmy i myślę, że warto tu wymienić jedną naszą wymianę zdań.

Siedzieliśmy wtedy przed wyjściem na scenę i mówię: „Zdzisiu, no popatrz, już tyle lat tutaj siedzę. I jeszcze w filmie jakiejś porządnej roli nie zagrałem, a ty w tylu filmach zagrałeś. Kurczę, jak to… co tu zrobić?”. „Kazik, słuchaj, jak jesteś zdolny, to na pewno zagrasz. Powtórz”. „No, zagram na pewno, jak jestem zdolny”. „No, a czy jesteś zdolny, to zobaczymy zaraz na scenie. Idziemy na scenę”.
Miał rację. Trzeba mieć cierpliwość w tym zawodzie, bo nie każdy od razu dostanie główną rolę. To może być nawet szkodliwe dla tego, kto za wcześnie ją dostanie. Może w głowie się przewrócić. A później Zdzisio był w zespole Teatru Powszechnego u Zygmunta Hübnera, więc znów się spotykaliśmy, i na próbach, i na przedstawieniach. Tak, chodziliśmy czasem na wódeczkę. Tak, wtedy spotkałem i poznałem Janka Himilsbacha, który nie pałał może do mnie wtedy sympatią, ale mnie tolerował. Na przykład, kiedy się napił, nie obrzucał mnie wulgaryzmami, tylko klepał przyjacielsko po ramieniu. Janek czasami jak się napił, potrafił być niemiły, ale nigdy w stosunku do mnie. Tym bardziej że mieliśmy jeszcze paru innych wspólnych kolegów w teatrze, z którymi lubiliśmy wyjść w większym towarzystwie.
Proszę sobie wyobrazić, że Kuba Morgenstern, kiedy przyszedł ten siódmy odcinek, zastanawiał się, kogo by tu obsadzić, i mówi tak: „A jakby to zagrał Zdzisio Maklakiewicz?”. Ja nic na ten temat nie mówiłem, ale pomyślałem, że to jest dosyć ryzykowne, bo on był znany przecież z innych, komediowych ról, chociażby z „Rejsu”. Czy profesor tańca to jest to samo, co inżynier Mamoń? I przyszedł dzień zdjęciowy. To w hali było kręcone, kiedy Zdzisiu zagrał jeden fragment sceny. Wtedy pomyślałem sobie: „Ależ to kawał wielkiego aktora z tego Zdzisia”. I popatrzyłem na Kubę, Kuba popatrzył na mnie i kiwnęliśmy głową, że to jest dobre. Świetnie, świetnie Zdzisio zagrał.
Kazimierz Kaczor o Janie Himilsbachu. „Jako kumpel na planie był bardzo w porządku”
To przez Maklakiewicza, jak Pan wspomniał, poznał Pan Jana Himilsbacha. Byli do siebie podobni, czy jednak to były dwa zupełnie różne charaktery?
Zarówno podobni, jak i różni. To dwie osobowości były. Jak dwa okręgi, które mają wspólny fragment pola. Tym łączącym ich kawałkiem były dla nich fantazje artystyczne, umiejętność improwizacji, poczucie humoru – to swoje ironiczne spojrzenie i na siebie, i na świat to mieli wspólne. Różniło ich to, że obracali się w innych środowiskach chociażby, a więc i ich zainteresowania były inne. Janek sięgał po poezję, a Zdzisio Maklakiewicz grał na fortepianie.
Muszę jednak powiedzieć, że Sławek Piwowarski świetnie to wymyślił, kiedy zdecydował, aby w roli jednego z tych robotników w „Janie Serce” obsadzić właśnie Janka. Tylko w samych superlatywach mogę o nim mówić. Zawsze przychodził dobrze przygotowany na plan, nawet jeśli był… no, skacowany. Bo nie – on nie pił w pracy tak, żeby się upijać na śmierć, a w stosunku do ludzi z ekipy był bardzo grzeczny. Mimo że – jak już mówiłem – jak się napił, potrafił być brutalny, używać wulgarnych słów. To wszyscy już wiedzieli i raczej mało kto się obrażał, a kiedy już coś się działo, to któryś z nas, najczęściej Sławek, zwracał mu uwagę, aby „dał spokój”. Niemniej jako kumpel na planie filmowym był bardzo w porządku. Najlepszy dowód na to jest taki, że kiedy skończyliśmy „Jana Serce”, to – kiedyś był taki obyczaj odbywania wieczorów, które się nazywały „spotkanie z aktorem” – ja brałem Janka Himilsbacha ze sobą. Wiedząc, że – owszem – ludzie będą mieli pytania o „Jana Serce”, ale i zdając sobie sprawę z tego, że będą również chcieli dowiedzieć się czegoś od Janka Himilsbacha. No to on tam był i mówił tym swoim charakterystycznym głosem. Niekiedy mówiłem: „Janku, poczekaj, to ja teraz dopowiem resztę”. Ja go lubiłem. Nie jestem pewien, czy on mnie też lubił, ale w każdym razie był dla mnie tolerancyjny i bywał serdeczny. Szkoda, że takich typów artystycznych jak Zdzisio czy Janek już nie ma.

Kazimierz Kaczor o Janie Serce. „Ten serial nabiera smaku jak stare wino”
Jan Serce to przeciwieństwo Kurasia. Gdyby w prawdziwym życiu spotkał Pan ich obu to, z którym by Pan się zaprzyjaźnił? I dlaczego?
Z oboma. To dlatego, że zarówno jeden, jak i drugi mieli takie cechy, które mi imponowały. Romantyczne poszukiwanie miłości, tej jedynej, która jest na całe życie, to była rzecz piękna u Janka, chociaż śmiem twierdzić, że mogła się ona aż do końca życia nie spełnić. Niemniej ta pogoń za tym fenomenalnym uczuciem, tego uniesienia, tego lewitowania, które każdy z nas doznaje, kiedy spotka swoją pierwszą miłość, to jest wspólne i dla mnie, i dla Janka Serce. Natomiast serdeczność do ludzi, przyjaźń do ludzi, pochylenie się nad drugim człowiekiem, które cechowało Kurasia, również jest mi bliskie. Ja przynajmniej staram się taki być. Jednego nie mam i bardzo Leonowi zazdroszczę – mianowicie zmysłu do biznesu (śmiech).
Rola Jana Serce przyniosła Panu olbrzymią popularność, a sam serial dziś jest uznawany za ponadczasowy. W czym tkwi jego sekret?
Myślę, że po pierwsze, znaczna część mężczyzn w sumie uważa się za Janków Serce. Na pewno wielu z nich chętnie poszukałoby tej jedynej miłości, ale czasami różne okoliczność skazują ich na to, że idą na kompromis. Na przykład – pierwsza miłość… znika po jakimś czasie. No i później mamy tę drugą miłość, która nie jest już taka jak ta pierwsza, ale się na to godzimy, idąc na taki kompromis. To się może przerodzić oczywiście we wspaniałe małżeństwo. To wcale nie znaczy, że to jest źle, ale to już nie jest takie samo uczucie jak pierwsza miłość. Po drugie myślę, że istotne było również to, że Janek był kanalarzem i miał pracę, której zdecydowana większość ludzi nie chciałaby się podjąć, a jednocześnie miał w sobie piękne człowieczeństwo oraz był przyjaźnie nastawiony do świata. To mogło się ludziom podobać.

Myślę również, że stosunek Janka do matki był czymś bardzo istotnym. Niestety nie zawsze jest to naśladowane w prawdziwym życiu. Stąd setki listów otrzymywałem przede wszystkim z zapytaniem „Panie Kaczor, Panie Serce. Takim był pan wspaniałym synem dla swojej matki, a dlaczego mój taki nie jest? Gdzie są tacy synowie jak Jan Serce?”. Matki skarżyły się na swoich synów do mnie. Trzeci powód: zagrały najwspanialsze, najpiękniejsze polskie aktorki, a wszystkie były partnerkami Janka Serce. To jest następna rzecz. Kolejna – proszę zobaczyć na aktorów. Na Mariana Kociniaka, Władka Kowalskiego, Czesia Nogackiego, Wiesia Michnikowskiego czy Włodzimierza Musiała. Zagrała plejada fantastycznych aktorów. To dobrze było zagrane, dobre wyreżyserowane i tu jest ten najmocniejszy punkt tego serialu. Mówię o Radosławie Piwowarskim, popularnie zwanym Sławkiem. Razem ze Zbyszkiem Kamińskim napisali scenariusz, a Sławek „Jana Serce” wyreżyserował niezwykle starannie i cały ten serial poprowadzili w takiej robotniczej rzeczywistości kaszanki w kanałach, piłki nożnej oraz choroby matki i w jakąś taką baśniową sferę szukania tego lekarstwa, jako źródła życia dla umierającej matki. Tak jak to w bajkach bywa. To następna urzekająca rzecz w „Janie Serce”.
Teraz w miarę upływu lat trzeba powiedzieć, że ten serial nabiera smaku jak stare wino, a za każdą emisją każdy doszukuje się w nim czegoś innego, i dlatego ludzie lubią oglądać „Jana Serce”. Myślę, że przyczynia się do tego również bylejakość współczesnych tworów telewizyjnych, które nie są kręcone z taką niezwykłą starannością filmową jak „Polskie drogi”, „Jan Serce”, „Zmiennicy” czy „Alternatywy 4”.
Nie wszyscy wiedzą, że na planie „Jana Serce” znalazł Pan miłość swojego życia. Powie nam Pan więcej?
To zaczęło się dwuczęściowo. Jak już mówiliśmy, wcześniej uprawiałem żeglarstwo, między innymi na Mazurach. Kiedyś ze swoim obozem żeglarskim zawinąłem do portu Wierzba. To jest u zbiegu Jeziora Mikołajskiego, Śniardw i Bełdan. Stanęliśmy przy pomostach. Młodzież poszła do sklepu kupić coś sobie. I widzę, że przy naszych łódkach kręci się jakaś piękna, długonoga blondyna. Myślę sobie: „Czemu ona nam tak patrzy w te łódki?”. Podszedłem do niej, zagadałem. Okazało się, że to koleżanka żeglarka. Tylko że z obozem żeńskim stoją po drugiej stronie od strony Śniardw. Zaczęliśmy rozmawiać i pytam się, co to za łódka. Wiedziała, co to za typ. Aha…. Tak się poznaliśmy. Było bardzo miło, umówiliśmy się na następny wieczór, że zawiniemy na taką bindugę na Bełdanach. Oba – ich żeński i nasz męski obóz żeglarski – spotkaliśmy się, a tam gitary, śpiewy, ognisko i zabawa. Później popłynęliśmy w różne strony i tyle. Proszę sobie wyobrazić, że parę tygodni później spotykamy się z zespołem, który ma kręcić „Jana Serce”. I drugim reżyserem w tym filmie jest ta dziewczyna, którą poznałem na Mazurach. Pomyślałem, że to jest palec boży i że tego nie można odpuścić. Tak się zaczęła nasza znajomość. A najlepszym dowodem na to, jakim była drugim reżyserem, było to, że Sławek – kiedy już nie mógł sobie z Jankiem Himilsbachem poradzić – mówił: „Bożenko, idź do Janka”. Po prostu w stosunku do Bożeny był grzeczny. Nigdy żadne brzydkie słowa, uśmiechnięty, dał się zaprowadzić. Wszystkie te jego bunty Bożena załatwiała. Mówiła: „Proszę, panie Janku, proszę bardzo”. Takim była człowiekiem i tak była lubiana w tym zespole i w ekipie filmowej.
Na planie „Jana Serce” spotkał Pan Annę Nehrebecką i Mariana Kociniaka. Jak się z nimi współpracowało?
Marian był dla mnie wzorem aktora i lubiłem jego aktorstwo. Było takie naturalne. Lubiłem z nim grać. Nawet jeśli nie bardzo się czułem w dialogu, to patrząc w oczy Mariana i patrząc na niego, musiałem odpowiedzieć prawdziwie, bo on prawdziwie grał. Jeśli idzie o Anię Nehrebecką, to nie był pierwszy nasz występ, bo w „Polskich drogach” Ania również grała. Tam się z nią spotkałem. Urzekająca urodą, sposobem bycia i niezwykle utalentowana aktorka. Nie można wymagać więcej od młodej dziewczyny. Na planie „Jana Serce” spotkałam Anię, która była o wiele bardziej doświadczoną aktorką i dojrzałą kobietą. I rozumiałem, że Janek w tej kobiecie mógł zobaczyć swój ideał. Mimo że była żoną jego przyjaciela, ale przecież po rozwodzie. Z Anią się bardzo przyjemnie i miło grało, bo miała dużą naturalność dialogowania i wyglądała olśniewająco. W związku z tym trzeba było się tylko w nią wpatrywać i dobrze odpowiadać.
Później pracowaliście razem z Radosławem Piwowarskim jeszcze przy „Złotopolskich”. Jeden z jego współpracowników powiedział kiedyś, że „jak Piwowarski reżyserował, zawsze działo się coś ciekawego. Miał niezwykłe pomysły”. Zgodzi się z nim Pan?
Znam Sławka, odkąd żeśmy się spotkali po raz pierwszy w mojej garderobie, kiedy ze Zbyszkiem Kamińskim przynieśli scenariusz „Jana Serce”, żebym przeczytał, i zapytali, czy bym nie zagrał w tym serialu. Do dziś łączy mnie z nim bliska koleżeńskość. Sławek zawsze był wrażliwy bardzo i czuły. Wpatrywał się w to, jak gramy, podpowiadał, coś przychodziło mu do głowy. Albo nagle Janek Himilsbach zaczął improwizować, no to my szliśmy za nim, dodając coś do swoich dialogów. Sławek mówi: „Dobra, dobra, stop, tak robimy, tak jest, tak jest”. Albo innym razem mówił: „Nie, nie będziemy tego kręcić w pokoju, chodźmy do parku”. I okazuje się, że w parku trzeba było tę scenę nakręcić, a nie w pokoju. Zawsze miał jakieś pomysły. To bardzo twórczy i otwarty umysł reżyserski, przyjazny aktorom. Kiedy trzeba było, to się wkurzał, złościł się, walił pięścią w stół, a kiedy indziej był łagodny jak baranek i człowiek do rany przyłóż. Potrafił przy tym mądrze porozmawiać o książkach Prousta, ale również i o rzeczach bardziej przyziemnych. Fantastyczny chłopak. Ja mówię na niego „chłopak”, bo on ciągle wygląda jak młody twórca, a przecież tyle wspaniałych filmów nakręcił i o Oscary się otarł, i do Hollywood chciał pojechać.

Kazimierz Kaczor wspomina „Alternatywy 4”. „Zawsze coś się działo”
Porozmawiajmy teraz o kimś zupełnie innym. Zygmunt Kotek z „Alternatyw 4”. Jak Pan zapamiętał pracę przy tym kultowym serialu?
To w zasadzie jest opowieść zaczynająca się od pierwszego dnia zdjęciowego. Każdego dnia działo się coś innego. Stanisław Bareja był reżyserem, który był bardzo czuły na aktorów i na to, co się dzieje na planie, i jak jest tekst napisany, jak on się przetwarza. Na dodatek zagrali najwybitniejsi polscy aktorzy, począwszy od Wiesława Gołasa, Wiesia Michnikowskiego, Janusza Gajosa, Mietka Voita, Janka Kobuszewskiego, Bronka Pawlika, Jurka Kryszaka, Zosi Czerwińskiej, Stanisławy Celińskiej… wymieniać by tu i wymieniać. Każdy z nich to osobna perełka polskiego aktorstwa.
Na planie zawsze coś się improwizowało lub jakiś żart zrobiło. Staszek był na to bardzo wyczulony. Mówi: „nie, to nie, albo czekaj, to jest dobre”. Wszystko jedno, czy to było w scenariuszu, czy nie było. Ten serial cały czas żył, a ponieważ otaczali nas ludzie, z którymi się lubiliśmy bardzo, w związku z tym zawsze się coś działo na planie. Tak że wspominam ten serial z przyjemnością. I chodziłem z przyjemnością do pracy, bo wiadomo było, że coś się za każdym razem będzie działo ciekawego.
Dla mnie z kolei jednym z najważniejszych epizodów przy „Alternatywach 4” było to, że nauczyłem się obsługiwać dźwig. Ten Coles 30, którym Kotek jeździł, naprawdę prowadziłem. Kiedyś trzeba było zrobić takie ujęcie, w którym Jurek Kryszak zagląda przez okno do mieszkania, które jest nigdzie nieujęte i podobno jest pustostanem, a nie ma do niego wejścia. No to jak się do niego dostać? Z pomocą dźwigu oczywiście. I Jurek Kryszak mówi: „Kaziu mnie zabierze”. Po chwili wsiadł do tego kubła betonowego. I jest taki moment, w którym dźwig podnosi Jurka na wysokość drugiego piętra, zbliża się do okna, a ja nim operuję i na górę, i później na dół. Taki byłem dobry w obsłudze tej maszyny.

To nie był koniec „dźwigowej” historii z serialu „Alternatywy 4”. Później przeszedł Pan prawdziwy test z jego obsługi na spotkaniu w Stalowej Woli.
Po tym serialu dyrekcja Huty „Stalowa Wola” zaprosiła mnie na spotkanie z pracownikami. No i pojechałem. Bardzo miło zostałem przyjęty, dyrektor zaprowadził mnie na dziedziniec fabryki, na którym stoi załoga – bo im zrobiono przerwę – więc pewnie jakieś trzysta osób z tej Huty „Stalowa Wola”. Był niewielki podest, stanęliśmy na nim, rozległy się brawa, a za chwilę dyrektor się pyta: „Naprawdę jeździł pan tym naszym colesem 30?”. Mówię, że tak, a on: „To niech się pan obróci. Tam stoi coles. Proszę bardzo, niech pan zrobi kółko dookoła nas”. Wsiadłem i objechałem. „Brawo! Dobrze! No i teraz, proszę pana, trudne pytanie, czy pan naprawdę operował tym dźwigiem?”. „Tak”. „Dobrze. Proszę tutaj zajechać. My panu pomożemy, bo tam trzeba przypory rozstawić. Tu jest duży ciężarek z takim uchem. Proszę zajechać i ten ciężarek przenieść tam”.
Zajechałem, podpory mi rozstawili i zahaczyli ów ciężar. Podniosłem, to bardzo proste, tam elektronika wszystko liczyła i na ekraniku było widać, gdzie jest niebezpiecznie i jaki kąt należy ustawić. Przeniosłem, postawiłem, wyczepili. Już nie musiałem wszystkiego składać. Brawa dostałem, wracam na podest. I dyrektor mówi: „Widzimy, że rzeczywiście umie pan operować. Proszę pana, to jest główny inżynier Huty «Stalowa Wola» i colesa 30. Ma coś panu do powiedzenia”. A on mówi: „Panie Kazimierzu, wręczam panu dyplom upoważniający i uprawniający pana do obsługi, zarówno jako kierowca, jak i dźwigowy colesa 30”. Dostałem prawdziwy dyplom z pieczątką. Mogłem po prostu pójść na budowę i miałem dokument na to, że mogę colesem 30 jeździć i operować. To dzięki serialowi „Alternatywy 4”.
Z Jerzym Kryszakiem stworzyliście niezapomnianą parę, którą niektórzy porównują nawet do Kargula i Pawlaka. Dialogi Kotka i Kołka bawią widzów do dziś. Proszę opowiedzieć, jak wyglądała praca nad zabawnymi scenami. Bywały sytuacje, w których trudno się było wam powstrzymać od śmiechu?
Tak, bo Jurek to jest wulkan humoru oraz dobrych powiedzeń. Kryszak jest po prostu bardzo dobrym komikiem, a dziś stand-uperem i mówi te kapitalne monologi. Świetny Jurek Kryszak jest. Czy było śmiesznie? Było śmiesznie. Nawet było śmiesznie, kiedy był w tym kuble z cementem i na wysokości drugiego piętra. Nie wspomnę wszystkich dialogów, które wygłaszaliśmy. Najbardziej oczywiście pamiętam scenę ze sklepu monopolowego. Naprawdę świetnie wymyślone, że ostatnie butelki wziął… potem się rozbiły, a po chwili Kotek mówi: „Zliż pan to”. Tak, współpraca z Jurkiem Kryszakiem to sama przyjemność.

Niewątpliwym atutem „Alternatyw 4” jest również niezapomniana kreacja Romana Wilhelmiego. Proszę nam o nim opowiedzieć. Jakim był aktorem i człowiekiem?
Tu o aktorze to nie ma w ogóle co mówić. Romek był raczej niebywałym zjawiskiem na polskim gruncie aktorskim. To aktor, który dużo grywał w teatrze i był zauważany. I nagle trafił na taką rolę jak Nikodem Dyzma. I wszystko, co do tej pory zgromadził – wiedzę o teatrze, wszystkie jego doznania z tych biednych, dziecięcych czy młodzieżowych lat, wszystkie jego kompleksy i te doświadczenia z ludźmi fałszywymi – wszystko się zebrało w tej jednej, oscarowej roli. Dlaczego mam prawo i odwagę tak mówić? Bo Romek był ze mną w Teatrze Powszechnym i mieliśmy garderoby obok siebie. I ja bardzo lubiłem Romka. Muszę powiedzieć, że on miał niezwykle ciekawą osobowość i był znakomitym artystą. Takim organicznym, to w nim było. On nic nie wymyślał, on po prostu z siebie taką postać wydobywał.

A jak Pan się poznał ze Stanisławem Bareją?
To było, kiedy przyjechałem w 1974 roku do Warszawy. Spotkałem się z Jurkiem Markuszewskim, moim serdecznym przyjacielem, wcześniejszym dyrektorem Teatru Polskiego Radia, i poszedłem z nim na kawę. Tak żeby pogadać. I nagle pojawił się obok nas taki okrągłolicy pan i Jurek mówi: „Przysiądź się, Stasiu, na chwileczkę i napijesz się kawy. Słuchaj, to jest młody aktor z Krakowa, który się będzie przenosił do Warszawy. Ja ci powiem, że on jest zdolnym aktorem. A ty sobie z nim zrób, co uważasz”. Nie minęło trzy miesiące, już zagrałem epizod u Barei. To była końcówka filmu „Nie ma róży bez ognia”.

Kazimierz Kaczor o dzisiejszym i dawnym kinie. „Nie ma najmniejszego porównania”
Dziś kręci się inne filmy i seriale. Czy według Pana można w ogóle porównać obecne produkcje z tymi dawnymi?
Nie, nie ma porównania z następujących powodów. Po pierwsze – uważam, że scenariusze, zarówno w warstwie fabularnej, jak w warstwie dialogowej są słabsze, może niewiele, ale są słabsze niż tamte. To jest raz. Dwa – nie ma najmniejszego porównania, jeśli idzie o staranność. Kiedy w „Polskich drogach” trzeba było pojechać na Pogórze Karpackie, żeby plener pokazać z Pogórza, to pojechaliśmy do Piwnicznej. Cała ekipa jedzie do Piwnicznej, zamieszkuje w zimnym pensjonacie (śmiech) i kręcimy dwa tygodnie zdjęcia na Pogórzu. Nie są ważne koszty, liczy się staranność. Trzeba nakręcić czwarty odcinek w obozie jenieckim? Jedziemy do Stutthofu, w którym Kuraś miał siedzieć. Mieszkamy w Sopocie, a pieniądze nie grają roli. Trzeba zrobić porządnie. Dzisiaj, żeby zrobić dokładnie te same ujęcia, to producent mówi: „Postawimy tu zastawkę, tu będą jakieś inne rzeczy, to tak nakręcimy, bo to taniej. No dobra to w tym pomieszczeniu, bo to za darmo, a do Stutthofu? Postawimy tu dwie prycze i kręcimy obóz jeniecki. No te sześć scen trzeba dzisiaj ukręcić”.
Sześć scen? My jedną, dwie, ale za to starannie. Oni sześć byle jak. A wykonawstwo, czyli aktorstwo? Zadaniem reżysera i aktorów jest, aby nie tylko grali prawdziwie, ale również w sposób zrozumiały. Młodzi reżyserzy nie wiedzą, co to znaczy prawdziwe. Oni tego nie czują, im wystarczy, że to jest takie jakie jest. Aktor – chodzi, mówi. W porządku. No to oni tak chodzą i tak niestarannie mówią, a potem mamy takie efekty. Fabularnie jako tako, dźwiękowo kiepsko, wykonawczo kiepsko, a za to szybko i tanio. I najlepiej przez amatorów albo półamatorów. Niestety nie mam dobrego zdania o współczesnych serialach. Ostatnim takim serialem, gdzie próbowaliśmy starannie zrobić – nie mówiąc o „Złotopolskich”, bo to jednak Sławek Piwowarski i wiadomo, że starannie reżyserował – była „Druga szansa”. Przynajmniej w tych scenach, w których ja brałem udział, widziałem, że o coś tam chodzi. Ale poza tym kiepsko – dużo, szybko i tanio. Taka jest obecnie recepta na robienie seriali we wszystkich telewizjach.
No i wie Pan – trzeba powiedzieć – że wtedy, jeśli idzie o polskie aktorstwo, mieliśmy niebywały wysyp utalentowanych niezwykle aktorów. Gdyby ci aktorzy mieli wtedy szansę się znaleźć na innym rynku… Gdyby na przykład Janek Kobuszewski znalazł się we Francji, to konkurowałby z de Funèsem czy z Bourvilem… Wiesiek Michnikowski, Wiesiek Gołas, Mietek Czechowicz. No po prostu fenomenalni aktorzy. A przecież nie zapominajmy, że mieliśmy Holoubka, Łomnickiego, Zapasiewicza, Trelę, Pawlika, Inka Gogolewskiego, Gajosa. No po prostu, no potęga polskiego aktorstwa. I teraz proszę zobaczyć na „Polskie drogi”. Co aktor, to gwiazda, jeśli nie wtedy, to właśnie obecnie, bo wtedy startująca. Teraz jest może słabiej z takim wysypem tych niezwykłych talentów.
Jaką ma Pan radę dla poczatkujących aktorów? Czego powinni unikać w swojej pracy, a na co zdecydowanie stawiać, aby osiągnąć sukces?
Jeśli ktoś – i to jest warunek bardzo ważny, pierwszy – uważa, że jest utalentowany, lub jest utalentowany, niech nie uważa, że to wystarczy, że to jest sposób i remedium na wszystko, ponieważ potrzebny jest niezwykle punkt drugi. To jest pracowitość. I punkt trzeci: pokora. Pracowitość, bo oprócz tego, że się jest utalentowanym, to trzeba budować swój warsztat aktorski. Trzeba mieć – tak jak w każdym innym rzemieślnictwie – i narzędzia, i przyrządy, i po prostu umieć władać warsztatem. Pokora? Ponieważ to, że zrobiłem coś dobrze, wcale nie oznacza, że to jest najlepsze na całym świecie, i wcale nie znaczy to, że nikt nie zrobił tego lepiej. I że ja nie potrafię zrobić tego lepiej za chwilę, za parę lat lub kiedyś. Po czwarte i ostatnie, związane z pokorą, ale koniecznie to należy zaznaczyć. Pozbyć się pychy. Ponieważ zagranie celebryckiej roli w jakimkolwiek serialu i uzyskanie popularności nie oznacza, że się jest jednym z najlepszych. Nieprawda, nieprawda. Nic się w dalszym ciągu nie umie. Ten zawód zdobywa się wraz z doświadczeniem. Z latami pobytu w zawodzie. W pokorze, pracowitości i, daj Boże, talencie.
Rozmawiał Rafał Sroczyński