W 2025 r. mija osiemnaście lat od premiery głośnego dzieła Andrzeja Wajdy pt. „Katyń”. Prawdopodobnie jest to najbardziej osobisty obraz wielkiego reżysera, którego ojciec był jedną z ofiar zbrodni katyńskiej. Kierownik produkcji Kamil Przełęcki w wywiadzie dla TVP.pl opowiedział o wymagającej pracy przy realizacji „Katynia”, emocjonalnym odbiorze filmu i nominacji do Oscara.
Michał Jędrzejczak: Czy pamięta Pan moment, kiedy dostał propozycję dołączenia do ekipy „Katynia”? Co Pan wtedy czuł? To był pierwszy film o zbrodni katyńskiej, a za kamerą stał Andrzej Wajda, który swoimi obrazami kształtował naszą wyobraźnię na temat historii XX w.
Kamil Przełęcki: Pamiętam to doskonale. Poszedłem do szkoły filmowej z zamiarem, żeby robić filmy z Andrzejem Wajdą i Romanem Polańskim. Jako młody chłopak miałem takie plany, tak wyobrażałem sobie moją przyszłość, więc wszystko, co wtedy robiłem, było ukierunkowane właśnie na to. Pan Andrzej Wajda był zresztą moim okazjonalnym wykładowcą szkoły filmowej i w tamtym czasie przeprowadziłem z nim pierwszy wywiad. W latach 90. spotkałem go z kolei przy pierwszej produkcji, którą realizował dla Telewizji Polskiej, czyli spektaklu „Bigda idzie!”. „Katyń” był już kolejnym z rzędu projektem, który wspólnie realizowaliśmy. Przez kilka lat wielokrotnie współpracowaliśmy i muszę powiedzieć, że pan Andrzej był dla mnie zawsze wielkim autorytetem. Ten film nie stanowił dla mnie wielkiego zaskoczenia, ponieważ myśleliśmy już o nim, robiąc poprzednie produkcje. Stał się raczej konsekwencją wieloletniej współpracy z panem Andrzejem. Niestety nie rozpoczął się gładko, ponieważ sam temat był trudny. Pojawiły się problemy ze znalezieniem odpowiedniej formuły dla scenariusza. Ten projekt nosiliśmy w sobie długi czas. Osobą, która sprawiła, że został on zrealizowany, był producent Michał Kwieciński. To on – w wyniku mojej poprzedniej współpracy z panem Andrzejem Wajdą – zaproponował mi rolę kierownika produkcji w tym filmie. Okazało się to bardzo ważnym i pięknym doświadczeniem, ukoronowanym wizytą w Hollywood na Oscarach i poprzedzonym długimi przygotowaniami, z którymi wiążą się różne anegdoty.
„Katyń” był jednocześnie jednym z pierwszych projektów dofinansowanych przez Polski Instytut Sztuki Filmowej, który sam został utworzony chwilę wcześniej. Wszyscy bardzo bacznie obserwowali, gdzie te pieniądze będą przekazywane i na co wydawane. W produkcji filmowej istnieje pojęcie „scenariusz produkcyjny”, czyli tekst, który kieruje film do realizacji. Jest to bardzo ważny moment, w którym musimy uzyskać zgodę i potwierdzenie, że damy radę zrobić film z tym konkretnym scenariuszem i za konkretne pieniądze. Jednak wydanie takiej zgody nie oznaczało wówczas, że od razu mogliśmy startować. Projekt nie był jeszcze dopięty na ostatni guzik, ponieważ pan Andrzej cały czas borykał się z formułą i problemem, jak po raz pierwszy pokazać coś, co było jednym z największych kłamstw przez wcześniejsze pięćdziesiąt lat. W końcu doszliśmy do takiego momentu, kiedy trzeba było wreszcie zacząć nagrywać. Naprawdę bardzo się temu opierałem, bo nie miałem pełnych danych i zamkniętego scenariusza. Musieliśmy wtedy powiedzieć panu Andrzejowi: „Nie, dopóki nie będziemy mieli tekstu zaakceptowanego przez reżysera, nie uruchomimy produkcji”. Tekst musiał być ostatecznie zatwierdzony, żebyśmy wiedzieli, co mamy robić.

Chyba dużo czasu musiało minąć od pierwszej wersji scenariuszowej do wejścia na plan?
Obcowanie z tym projektem, jeszcze przed produkcją, zajęło mi co najmniej rok. Wydaje mi się, że producent Michał Kwieciński inwestował w ten film kilka lat, pozyskując kilkanaście tekstów, które miały być bazą literacką. Jednak żaden z nich nie znajdował uznania pana Andrzeja na tyle, aby można było właśnie na nim oprzeć produkcję. Dopiero tekst pana Andrzeja Mularczyka stał się podstawą do tego, żeby w realizację można było wejść pełną parą. Gdyby nie Michał Kwieciński i Andrzej Wajda, to takie przedsięwzięcie nie mogłoby się wydarzyć.
Tak więc chwilę przed rozpoczęciem nagrywania musieliśmy powiedzieć „stop”. Nie mogliśmy zacząć produkcji, bo nie mieliśmy finalnej wersji scenariusza. Pan Andrzej spojrzał na mnie i powiedział tak: „Ja myślałem, że pan jest poważnym producentem. Ze scenariuszem każdy głupi potrafi, a bez scenariusza to jest wyzwanie”. To był oczywiście żart, więc musiał poczekać chwilę, aż ten scenariusz będzie dopracowany. Kiedy dołączyli Władysław Pasikowski i Przemysław Nowakowski, razem przygotowali go do wersji finalnej. Działo się to przez ostatnie sześć miesięcy przed rozpoczęciem zdjęć.
Od pierwszego klapsa na planie do premiery kinowej minął rok. Czy to była intensywna praca?
To był napięty czas. Chociaż przyznam szczerze, że jeszcze bardziej intensywne tempo przeżyłem z panem Andrzejem przy pracy nad spektaklem „Bigda idzie!”. Stosunek budżetu do koncepcji i jej realizacji był przy nim zdecydowanie mniej korzystny niż w przypadku „Katynia”. Natomiast „Katyń” dawał pewną swobodę w dysponowaniu większym budżetem, więc też zapewnił większą ekipę pracującą przy filmie. Niemniej jednak pan Andrzej miał zasadę, że na początku zwykle powinny być realizowane sceny bardziej skomplikowane organizacyjnie – setki statystów, żołnierzy, mundurów, pojazdów. I tak też było tym razem.
Robiliśmy ten film jesienią. To był absolutnie niesamowity czas. Trzeba było przygotować niezwykle skomplikowany plan i efekty specjalne, których, mam nadzieję, podczas seansu nie widać jako sztucznie dodanych. Zaczęliśmy prace z opóźnieniem – w październiku – z powodu, o którym już wcześniej wspomniałem, czyli scenariusza. Pierwotny pomysł był taki, żeby nagrywać w marcu i kwietniu. Chodziło o to, aby stworzyć most czasowy pomiędzy ekipą, która realizowała ten film, a najbardziej istotnymi wydarzeniami z tamtych lat. Planowaliśmy, aby w dniach, kiedy będą kręcone zdjęcia, przypominać ekipie, że tego dnia pół wieku wcześniej zaistniały konkretne fakty. Tak, by oni nasiąknęli zdarzeniami, które wtedy nagrywaliśmy. To, że nie kręciliśmy tego filmu w marcu i w kwietniu, przesunęło całkowicie narrację promocyjną i dystrybucyjną. W kwietniu 2007 r. zorganizowaliśmy konferencję, która była połączona z komunikatem o zmianie tytułu. Na początku produkcja nosiła tytuł „Post mortem”, a później zmieniliśmy go na „Katyń”.
Musieliśmy zdążyć z nim na drugą bardzo symboliczną datę premiery, czyli na 17 września. Chodziło tu o pierwszą scenę, w której widzimy, jak ludzie są uwięzieni w kleszczach. Ze wschodu Rosjanie, z zachodu Niemcy, a Polacy uciekający przed najeźdźcami spotykają się na moście właśnie 17 września. Podczas tej kwietniowej konferencji zaprezentowaliśmy pierwszy zwiastun trwający dwie i pół minuty, który pokazał skalę całego przedsięwzięcia i który do tej pory jest dostępny w internecie. Odczułem wtedy, że ludzie, którzy wcześniej nie byli pewni, czy ten projekt okaże się dobry i spełni oczekiwania, mogli odetchnąć z ulgą. Potem film obejrzało prawie trzy miliony widzów.

Jaka atmosfera panowała na planie, a szczególnie podczas kręcenia scen o zamordowanych oficerach i sekwencji finałowej ukazującej masową egzekucję, która przeszła już do historii kina?
Pan Andrzej, rozpoczynając nagrywanie tej produkcji, mówił, że jest to ostatni film w nurcie szkoły polskiej, kiedy nasza krajowa kinematografia komentowała wydarzenia II wojny światowej. Moim zdaniem scena kończąca jest podwójnym finałem, gdyż domyka również ten okres w historii kina.
Jeśli chodzi o atmosferę na planie, to zdarzyła się rzecz, która wcześniej mi się nie przytrafiła. Plan filmowy podczas realizacji zdjęć – mimo pełnego skupienia – jest zwykle dosyć wesoły, głośny, ludzie żartują, panuje luźna atmosfera. W dniu, kiedy kręciliśmy scenę finałową, kompletnie się to zmieniło. Większość ekipy znajdująca się na planie nie wiedziała, jak ona będzie wyglądać. Pamiętam sytuację, kiedy pojechaliśmy na poligon w Zielonce. Chcieliśmy ją nagrać tam ze względu na odcięcie od świata zewnętrznego i możliwość wywołania efektu skupienia. Wszyscy – od kucharza przez dyżurnych po techników donoszących sprzęt – zobaczyli te doły i manekiny ciał. To robiło niesamowite wrażenie. Pierwszy raz doświadczyłem tego, że ludzie szeptali na planie. Wyciszone radia i bardzo krótkie, subtelne komunikaty. Wszyscy pracowali w wielkiej ciszy i skupieniu, ale bardzo sprawnie. Niesamowite wrażenie. Prawie jak na pogrzebie. Od samego początku było czuć, że dzieje się coś absolutnie niezwykłego. Sceny były przygotowywane z bardzo dużą drobiazgowością przez naszą znakomitą scenografkę Magdalenę Dipont. Trudność realizacji polegała na tym, że mieliśmy do czynienia z upadkami do wykopanych dołów i związanymi z tym efektami kaskaderskimi. Upadanie z zawiązanymi rękami jest bardzo niebezpieczne z powodu narażenia karku i możliwej poważnej kontuzji. Do tego spychacze, które pracowały cały dzień. Paweł Małaszyński poświęcił się wtedy dla sceny i dał się zasypać ziemią. To też wymagało odpowiednich przygotowań, środków bezpieczeństwa, testów itd. Od początku praca na planie była niezwykła i podniosła. Czuliśmy, że nagrywamy wielką scenę. Chyba na moment przenieśliśmy się w czasie i dotknęliśmy tego… klimatu zdarzeń sprzed lat.
W montażu doszło jeszcze „Requiem polskie” i – podczas napisów końcowych – „Agnus Dei” Krzysztofa Pendereckiego. Pamiętam, że podczas premiery w Operze Narodowej, kiedy scena finałowa się skończyła, zapadła cisza i pojawiła się lista z napisami tytułowymi filmu, to ta atmosfera została przywołana po raz drugi. Nikt nie bił brawa. Nikt nic nie mówił. Niesamowicie przejmująca cisza zapanowała na widowni. Tylko od czasu do czasu było słychać cichy płacz, łkanie, wzruszenie. W ciszy widzowie zostali do końca i w ciszy wyszli z sali głównej Opery Narodowej.

Wcześniej wielokrotnie współpracował Pan z Andrzejem Wajdą, a potem przyszedł „Katyń”. Dla reżysera był to bardzo osobisty film, gdyż jego ojciec został zabity w Katyniu. Głównym wątkiem jest historia bohaterki, która wierzy, że jej mąż żyje i próbuje go odnaleźć. Reżyser wspominał, że tak samo było w przypadku jego matki. Jak Andrzej Wajda zachowywał się na planie? Czy w związku ze wspomnieniami okazywał więcej emocji?
Tak, okazywał, ale myślę, że zauważali je tylko ludzie, którzy znajdowali się najbliżej niego. Mówili o tym w półprywatnych rozmowach. Na planie pan Andrzej był niezwykle profesjonalny. Doskonale wiedział, czego chce. Myślę, że swoje wewnętrzne przeżycia pokazywał przy reżyserce obsady Ewie Brodzkiej, producencie Michale Kwiecińskim, operatorze Pawle Edelmanie, realizatorze dźwięku Jacku Hameli czy scenografce Magdalenie Dipont. W tym gronie pozwalał sobie na różnego rodzaju emocjonalne komentarze. Czuć było, że on wie, co chce zrobić. Uczestniczyłem w tych wszystkich rozmowach. Wielokrotnie widziałem, jak się wzruszał, opowiadając o tym, co robi, ale raczej miało to miejsce na boku planu, w rozmowach biurowych, gdzieś przy jego kamperze. Pan Andrzej miał już swoje lata, realizując ten film. Mieliśmy przewodnika, który nam mówił, po co i dlaczego chce on w taki właśnie sposób nagrać tę czy tamtą scenę. Mieliśmy też fantastyczną ekipę, która także doskonale wiedziała, co ma robić. Nie było kolizji, konfliktów, nieporozumień. Wszystko szło bardzo dobrze.
Drugą bardzo ważną sprawą jest to, że niesamowicie nam pomagali ludzie z zewnątrz, czyli osoby spoza ekipy filmowej. Gdziekolwiek pojechaliśmy i trzeba było zrobić coś, co wydawało się niemożliwe, dostawaliśmy wsparcie. Właściwie wszyscy chcieli być częścią tego filmu. Wszyscy chcieli pomagać. Zablokowaliśmy pół Polski kolejowej, kręcąc scenę na bardzo ważnym moście w Wyszkowie. Sparaliżowaliśmy życie na dużym i małym rynku w Krakowie, gdy realizowaliśmy zdjęcia wyzwolenia miasta, które jednak ostatecznie nie weszły do filmu. Wtedy, w roku 1945, była zima, wszędzie pełno śniegu, a my realizowaliśmy zdjęcia w październiku, ze sztucznym śniegiem, kaskaderami, żołnierzami i strzałami, co wymagało niezwykłej pomocy ze strony władz miasta Krakowa, urzędu, a także zwykłych ludzi, bo w filmie brało udział kilkuset statystów.
Czy pamięta Pan reakcje widzów oprócz tych z premiery w Operze Narodowej? Może miał Pan okazję porozmawiać o ich odczuciach?
Muszę powiedzieć o tym, co się wydarzyło przed premierą. Pomimo tego, że był to obraz niezwykle osobisty, Andrzej Wajda zawsze robił filmy dla widzów. Przed premierą zrobiliśmy pokaz dla młodych odbiorców, takie badanie fokusowe. Zaprosiliśmy parę klas licealnych, żeby pokazać film w jeszcze nieskończonej wersji. Proszę sobie wyobrazić, że pan Andrzej po uwagach młodych widzów trochę przemontował całość, żeby pewne rzeczy stały się bardziej zrozumiałe i by odpowiednio wybrzmiały. Proszę pamiętać o tym, że było to pierwsze podejście do tego tematu i ono musiało trafić w punkt.
Film jest niezwykłą formą przekazywania informacji i ciąży na nim gigantyczna odpowiedzialność. Wyobrażenie o pewnych wydarzeniach historycznych dla większości społeczeństwa bierze się właśnie z filmów, a nie z książek. Ludzie nie czytają i nie analizują. Nie mają na to czasu, wiedzy, ochoty i woli. Gdy powstaje film na temat jakiegoś wydarzenia historycznego, to na jego twórcach ciąży gigantyczna odpowiedzialność. Mieliśmy absolutną świadomość, że ten obraz wpłynie na to, jak widzowie będą wyobrażali sobie Katyń. Sprawdzaliśmy źródła historyczne, żeby w każdym calu zaprezentować tę historię najlepiej, jak się da. Budowaliśmy coś, co już przez lata będzie społecznym wyobrażeniem o Katyniu. Pan Andrzej chciał podkreślić, że to system zabijał, a nie ludzie. Moment masowej zbrodni był tak wymyślony przez reżysera, aby pokazać automatyzm zbrodni i system, który morduje, a nie konkretnego człowieka. Ludzie byli tylko wplątani w ten proces. Myślę, że udało się to dobrze pokazać.
„Katyń” odniósł wiele sukcesów. W polskich kinach zobaczyło go prawie trzy miliony widzów. Poza tym był naszym filmem, który po ponad dwudziestu latach przerwy otrzymał nominację do Oscara. Co bardziej cieszyło ekipę tej produkcji?
Pierwsze komentarze widzów były niezwykle ważne. To bardzo podnosi na duchu, gdy się zrobi film i ludzie mówią, że to kawał dobrej roboty. Później producent ma już małe szanse, żeby spotkać się z widzami w kinie. Badaliśmy reakcje widowni po wyjściu, rozmawiając z osobami, które pracują w kinach, jak na przykład bileterzy. Oni zdawali nam relacje, że ludzie po seansie wychodzili zasępieni, zadumani.
Później był festiwal w Berlinie, niezwykle ważne wydarzenie. W lutym odbył się tam specjalny pokaz oraz fantastyczne przyjęcie i spotkanie z kanclerz Niemiec Angelą Merkel, która pojawiła się na projekcji. Ten film niósł nas wszystkich. Były też pokazy w Szwajcarii, we Włoszech, w ambasadzie Polski w Moskwie. Traktowaliśmy to jako spełnienie pewnego obowiązku. Prawda o tamtych wydarzeniach wreszcie ujrzała światło dzienne. Temat rozprzestrzenił się międzynarodowo, bo „Katyń” został rozpowszechniony w wielu państwach.
Następnie pojechaliśmy na ceremonię rozdania Oscarów. Sama obecność na krótkiej liście oscarowej byłaby już wielkim sukcesem. Pamiętam moment ogłoszenia nominacji. Urządziliśmy w Akson Studio internetową transmisję na żywo. To był absolutny wybuch radości. Żałujemy, że film nie dostał Oscara, ale tu w grę wchodzi już pewna koniunktura i loteria. Jednak podczas wizyty w Hollywood zdarzyły się trzy fantastyczne rzeczy. Jedną z nich było szczery podziw i szacunek dla Andrzeja Wajdy wyrażony przez Nikitę Michałkowa (nominowanego również wtedy do Oscara), gdy udzielał wywiadu telewizyjnego. Szliśmy akurat obok grupą na uroczystość zorganizowaną jeszcze przed Oscarami. Chcieliśmy przejść przez czerwony dywan, ale drogę zablokował nam właśnie Nikita Michałkow udzielający wywiadu dla telewizji. Grzecznie więc czekaliśmy, żeby nie wejść w pole widzenia kamery. On kątem oka zobaczył pana Andrzeja, przerwał wywiad i do kamery powiedział: „To jest mój mistrz”.
Niesamowite są momenty, kiedy w Stanach słyszy się o tym, jak wielkie znaczenie miał pan Andrzej dla tamtych filmowców. Janusz Kamiński, operator pracujący ze Stevenem Spielbergiem, podczas prezentacji filmu wyszedł na scenę i zapowiadając „Katyń”, stwierdził, że Andrzej Wajda to człowiek, który otworzył mu oczy i nauczył go, jak patrzeć na film. Z kolei na jednej z innych imprez, jeszcze przed Oscarami, prowadzący prezentację poinformował publiczność złożoną z setek członków amerykańskiej Akademii Filmowej: „Za chwilę zobaczycie fragment filmu Katyń, którego reżyser dał nam m.in. Popiół i diament”. Na hasło „Popiół i diament” cała sala wstała i zaczęła bić brawo. Ciarki przeszły nam wtedy po plecach. To niesamowite, gdy jest się w Hollywood, a znani ludzie świata filmu – doskonali twórcy, nagradzani, nominowani do Oscara – wstają i biją brawo na samo wspomnienie tytułu.

Czy wraca Pan do filmu „Katyń”? Jeśli tak, to z jakimi odczuciami?
Wracam, i to z kilku powodów. Po pierwsze, bardzo dużo uczę. W związku z tym w szkołach filmowych, kiedy omawiamy pewne elementy produkcji, odwołuję się do „Katynia”. W tym obrazie wydarzyło się niemal wszystko. Każda sytuacja realizacyjna, produkcyjna, dystrybucyjna miała w nim miejsce. Bardzo często do niego sięgam, opowiadając o różnych aspektach i pokazując go jako przykład, bo po prostu dobrze jest się uczyć na odpowiednich wzorcach. Podobnie kiedy jest on powtarzany w telewizji i natrafiam na niego, to oglądam, a wówczas również wracają wspomnienia.
Ciekawe jest też to, że choć obraz nagrywany był na taśmie, to film okazał się pierwszym w Europie projektem zrealizowanym metodą skanowania 4K, a drugim czy trzecim na świecie. „Katyń” był więc też dużym wydarzeniem technologicznym, które udało się zrealizować w Polsce.
Chcieliśmy stać się elementem historii polskiego filmu rozpoznawalnym na całym świecie. Mimo że w tej dziedzinie mamy wielu znakomitych twórców w naszym kraju, to niewielu z nich zostało dostrzeżonych poza jego granicami. Mam wrażenie, że po „Katyniu” worek z nominacjami dla polskiego kina się otworzył. Doceniono produkcję „W ciemności” Agnieszki Holland, pojawiły się sukcesy Pawła Pawlikowskiego, Jerzego Skolimowskiego i Jana Komasy. „Katyń” rozpoczął jakąś nową erę przed polskim filmem, który znowu wypłynął na szerokie wody.