Od ponad pięciu dekad zajmuje się aktorstwem, ale w ostatnich latach bliżej jej do muzyki. W rozmowie z tvp.pl Stanisława Celińska opowiada m.in. o jej karierze muzycznej oraz relacji ze słuchaczami.
Michał Jędrzejczak: Tegoroczną edycję Festiwalu „Dwa Teatry” otworzyła Pani swoim recitalem. Dziś bliżej Pani do muzyki, ale czym jest dla Pani teatr?
Stanisława Celińska: Nadal występuję w teatrze, ale teraz tylko w jednym spektaklu, który gram od kilkunastu lat razem z Lucyną Malec. To jest sztuka pod tytułem „Grace i Gloria” amerykańskiego autora Toma Zieglera. Moja bohaterka Grace jest już mocno starszą osobą, chyba nawet starszą ode mnie. Mimo że Grace jest poważnie chora, nie jest smutna. Bohaterka przekazuje widzom swoje proste mądrości życiowe, dzięki czemu to przedstawienie ma pozytywne przesłanie.
Od dekady nie występuje już Pani w Teatrze Telewizji, ale pracowała tam Pani z wieloma wybitnymi twórcami: Izabelą Cywińską, Krzysztofem Zaleskim, Barbarą Borys-Damięcką, Jerzym Grzegorzewskim czy laureatami tegorocznej nagrody na 70-lecie Teatru Telewizji – Olgą Lipińską i Jerzym Antczakiem. Jakie ma Pani wspomnienia związane z ekranowymi przedstawieniami?
W latach 70. grałam bardzo dużo w Teatrze Telewizji. Często były to role, których nie zagrałam w teatrze. Wielką przygodą było dla mnie zagranie w Teatrze Telewizji transmitowanym na żywo – była to „Celestyna” ze wspaniałą Zofią Rysiówną w roli głównej. Grałam Melibeę, a w mojego ukochanego wcielił się Włodzimierz Press. To były niezapomniane czasy. Wspomnę jeszcze tytułową bohaterkę „Elektry” Jeana Giraudoux, Anielę w „Ślubach panieńskich”, Luizę w „Intrydze i miłości”, Szaloną Gretę. Kilkukrotnie spotkałam się ze wspaniałą realizatorką telewizyjną Joanną Wiśniewską, z Anią Minkiewicz i z reżyserem Józefem Słotwińskim.

Choć opuściła Pani zespół teatralny dziewięć lat temu, to nadal jest Pani związana z jednym – zespołowym – miejscem pracy. Od 10 lat gra Pani w „Barwach szczęścia”. Jak pracuje się Pani na planie tego serialu?
Serial ten porusza wiele problemów istotnych dla naszego społeczeństwa. Moja bohaterka Amelia jest ofiarą słynnej swego czasu afery mieszkaniowej. Została wyrzucona na bruk, ponieważ nie była w stanie płacić bardzo wysokiego czynszu. Tułała się po ogródkach działkowych. Tak poznał ją Tomasz (Kazimierz Mazur). Pomógł jej, zaprzyjaźnili się, a po pewnym czasie połączyło ich uczucie i zostali małżeństwem.
Jednak dzisiaj bliższa jest Pani muzyka. Co ona Pani dokładnie daje?
Muzyka daje uspokojenie. Jest takim przedłużeniem mowy i ma wymiar metafizyczny. Słuchając jej, odprężamy się, a czasami też się oczywiście bawimy. Jednak muzyka ma taki niezwykły wpływ, a jeszcze połączona z mądrym słowem, może silnie podziałać na słuchacza. Wiem, jak na mnie działały piosenki, które śpiewała Edith Piaf czy Ewa Demarczyk.

Na początku były to utwory innych artystów, a od jakiegoś czasu sama Pani pisze teksty i w słowach zawiera bardzo osobiste historie. Co chce Pani dziś przekazać ze sceny?
Wszyscy w głębi duszy jesteśmy tacy sami, każdy z nas jest dzieckiem – małą dziewczynką albo chłopcem. I do tego dziecka chcę przemówić, przytulić, pocieszyć, a czasem rozbawić. Skąd to wiem? Bo sama w głębi duszy tego potrzebuję. Pragnę podzielić się swoimi doświadczeniami, wzlotami, upadkami i najważniejszym: wiarą, bez której trudno żyć.
W koncercie pojawiają się różne tematy: wiary – w tytułowej piosence „Uwierz”, miłości dojrzałej – w piosence „Późna miłość”, miłości do ojczyzny – w „Szczęściu” i w utworze „Moja ziemia”. Ale jest również zabawna piosenka „Lubię koparki” o moim zamiłowaniu do maszyn. Napisałam też „Wspomnienie o babci”. Dotyczy ono babuni Janeczki, która mnie wychowywała, ale powstała również na prośbę babć przychodzących do mnie po koncertach. Koncert jest kolorowy, tak jak nasze życie.
Widziałem na spotkaniu z Panią podczas festiwalu, jak ludzie licznie przyszli i żywo reagowali. Po jego zakończeniu odprowadzili Panią do samochodu, robiąc zdjęcia i prosząc o autografy. Wyglądało to, jakby była Pani gwiazdą rocka. Jak sobie Pani radzi z tą popularnością?
Byłam zaskoczona, oczywiście radośnie zaskoczona. Problem polegał na tym, że troszkę powinnam mieć więcej czasu dla ludzi, a tu musiałam biec na następne spotkania, wywiady. Nie spodziewałam się aż takiego zainteresowania, serdeczności i odważnych pytań. Bardzo mnie to ucieszyło. Chyba te moje piosenki mają dobry odbiór, bo ludzie przychodzili z płytami.
Po koncertach też przychodzą. Mówią mi, że na przykład pomogłam im przetrwać chorobę, pobyt w szpitalu, ktoś dzięki mnie coś zrobił, i to ma taki wpływ terapeutyczny. Bardzo mnie to cieszy, bo sama miałam problemy i wiem, co to znaczy, jeżeli ktoś umiejętnie poradzi coś, a czasami nawet zaśpiewa. Taką chyba najważniejszą rzeczą jest, jak ktoś przychodzi do mnie i mówi: „Oj, pani Stasiu, to pani o mnie zaśpiewała”. Wtedy się bardzo cieszę, ponieważ pomogłam temu człowiekowi i on poczuł się lepiej albo pomyślał, co ma zrobić dalej. Czasami w moich piosenkach są takie małe recepty, co zrobić, żeby czuć się lepiej.

Skąd się według Pani bierze ta popularność i ogromna sympatia ludzi – role filmowe i teatralne, kariera muzyczna, a może osobista historia, którą podzieliła się Pani jakiś czas temu?
Trudno powiedzieć. Często ludzie dziękują mi za role, które zagrałam, a od kilku lat dziękują również za piosenki. Zdarza się, że przychodzą się po prostu przytulić, bo widocznie czują, że im służę i jestem dla nich. Po koncertach zostaję bardzo długo, a ludzie przychodzą z książkami, płytami i rozmawiamy sobie o różnych rzeczach. Czasami zwierzają mi się zupełnie jak komuś bliskiemu. Z tych spotkań rodzą się też piosenki, bo proszą, żebym napisała na przykład tekst o babci. Kiedyś przyszła wdowa, prosząc o utwór dla wdów – napisałam taki i znalazł się na jednej z płyt. Wydaje mi się, że ludzie odbierają mnie jako bliską osobę.