Historia Nowego Jorku, który na świecie stał się jednym z najbardziej oczywistych symboli kojarzonych ze Stanami Zjednoczonymi, oficjalnie rozpoczęła się 24 września 1664 r. W rzeczywistości jednak opowieść o dziejach miasta jest znacznie dłuższa i – jak na Nowy Jork przystało – pełna zakrętów i niespodziewanych zwrotów akcji.
Miasto Nowy Jork, które na początku jesieni 2024 r. będzie obchodziło 460. urodziny, zyskało swoją oficjalną nazwę, kiedy Peter Stuyvesant poddał pułkownikowi Richardowi Nicollsowi kolonię zwaną Nową Holandią, aby zapobiec wybuchowi wojny angielsko-holenderskiej. Mocno dążył do niej wówczas książę Yorku Jakub, rodzony brat króla Anglii Karola II. Mając zamiar sprowokować konflikt, wysłał w pobliże Nowego Amsterdamu cztery fregaty. Kapitan zażądał kapitulacji miasta. Holendrzy podpisali ją dwa tygodnie później.
To właśnie wtedy powstała nazwa Nowy Jork. Nadano ją na cześć wspomnianego wyżej księcia. Pobliski Fort Orange stał się z kolei Fortem Albany. Mimo oddania kolonii wojna i tak wybuchła. Zakończyła się w 1667 r. zwycięstwem Holandii, ale na mocy traktatu z Bredy ziemia, na której stoi obecne miasto, pozostała pod władzą rządu w Londynie. Wojska przysłane z Niderlandów odbiły ją jednak w 1673 r. Nie miały one na celu ponownego przejęcia mało wartego – jak uważano – obszaru na stałe i wkrótce rząd Republiki Zjednoczonych Prowincji wymienił go na Surinam.

List z wyprawy Giovanniego da Verrazzano
Tak zakończyło się blisko 60-letnie panowanie Holandii nad położoną na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej kolonią, którą założyli osadnicy z Niderlandów w 1613 r. na potrzeby handlu futrami i modną w Europie skórą bobrów. Nie byli oni jednak – rzecz jasna – pierwszymi ludźmi, którzy zasiedlili to terytorium. Wykopaliska archeologiczne wskazują, że ziemie dzisiejszego stanu Nowy Jork zamieszkane były już 9 tys. lat temu. Następnie z niejasnych powodów prehistoryczne plemiona odeszły stamtąd, aby powrócić dopiero około roku 1000 p.n.e. Na obszarze miasta znaleziono ponad 8 tys. obozowisk z tamtego okresu.
Z czasem miejscową populację zaczęto nazywać ludem Lenape. Nie byli oni – wbrew pozorom – jedynie myśliwymi, jak często ukazuje się to indiańskie plemię w hollywoodzkich produkcjach. Umieli również uprawiać pola z różnorakimi roślinami, wyławiać duże ilości ryb oraz morskich zwierząt w okolicznych zatokach. Jedną z podstaw ich pożywienia były także małże zbierane z miejscowych plaż. Wspomniane umiejętności sprawiły, że kiedy przybysze z Europy zetknęli się z nimi po raz pierwszy, populacja Lenape sięgała prawie 15 tys. osób rozmieszczonych na obszarze 80 osad.
W 1524 r. miejsce to odkrył dla Europy Giovanni da Verrazzano, włoski żeglarz służący królowi Francji Franciszkowi I. List, który ze swojej morskiej podróży wysłał do monarchy (opisując w nim rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej), zachował się do czasów dzisiejszych i jest jednym z najbardziej wyjątkowych świadectw historycznych XVI w. Dzięki niemu wiemy, że ludzie ci niezwykle serdecznie odnosili się do przybyszy, których potraktowali jako swoich gości i przyjęli bardzo przyjaźnie.
,,Ubrani w ptasie pióra w różnych kolorach podeszli do nas radośnie, wydając głośne okrzyki zachwytu i pokazując nam najbezpieczniejsze miejsce do pozostawienia łodzi. Następnie poszliśmy w górę rzeki i zobaczyliśmy, że utworzyło się z niej piękne jezioro. Około trzydzieści małych łódek pływało tam i z powrotem z niezliczoną liczbą ludzi na pokładzie, którzy przeprawiali się z jednej strony na drugą, aby nas zobaczyć. Nagle, jak to często się zdarza, od morza zerwał się silny i niekorzystny wiatr i byliśmy zmuszeni z wielkim żalem opuścić to urokliwe miejsce

Kilka dni później ponownie zetknął się z członkami opisywanego dużego plemienia na „wyspie podobnej do Rodos, pełnej wzgórz pokrytych drzewami i gęsto zaludnionej, sądząc po ogniskach płonących nieustannie wzdłuż brzegów. Tam znaleźliśmy doskonałe miejsce na port”. Mieszkańcy, jak podkreślił później, byli ludźmi „cywilizowanymi”, a nie barbarzyńskimi dzikusami. Mieli interesujące zwyczaje i zachowywali się w sposób szlachetny. Włoch napisał, że ich usposobienie było „słodkie i delikatne, bardzo podobne do manier starożytnych”. Fizycznie byli wyżsi od przybyszów, a większość z nich miała brązowawy odcień skóry oraz wyraźne rysy twarzy, którą otaczały zazwyczaj długie, czarne i pełne ozdób włosy.
,,Nie powinienem mówić Waszej Wysokości o innych częściach ciała, ale mają oni wszelkie proporcje pasujące do sylwetki każdego, dobrze zbudowanego mężczyzny. Ich kobiety są równie zgrabne i piękne; bardzo łaskawy i atrakcyjny sposób bycia łączą z przyjemnym wyglądem
– zaznaczał żeglarz. Wszyscy ci ludzie żyli, jego zdaniem, w miejscu zjawiskowym, w którym tylko same „drzewa mają tak wiele kolorów i są tak zachwycająco piękne, że wymykają się opisowi”.
To, co przedstawił wyżej Włoch, nie wystarczyło jednak, aby zainteresować świat próbą odkrycia większych połaci Ameryki Północnej. Hiszpania, Francja i Anglia były bardziej zajęte Ameryką Środkową i Ameryką Południową – znajdowały się tam wszakże bajecznie zasobne w złoto regiony dzisiejszego Meksyku, nad którymi władzę sprawowali Aztekowie i Majowie, a w ich pobliżu leżały wyspy pełne niezwykle drogiej wówczas trzciny cukrowej. Nieco dalej bezduszny i brutalny Francisco Pizzaro podbijał imperium Inków, w którym było wiele kopalni z drogocennymi minerałami. Trudno dziwić się, że nikogo nie interesowały obszary kontynentu północnoamerykańskiego pełne jedynie zwierzyny i lasów.
Juan Rodriguez. Pierwszy mieszkaniec Manhattanu
Na powrót Europejczyków ziemie Nowego Jorku musiały czekać blisko sto lat, aż do 1613 r., kiedy Holandia założyła w tych okolicach faktorię handlową. Zamieszkał w niej Juan Rodriguez. Historia tego obywatela Hiszpanii, który przyszedł na świat w Santo Domingo, mogłaby posłużyć za scenariusz filmowy. Urodził się ze związku portugalskiego marynarza i niewolnicy z Afryki Zachodniej, Utalentowany językowo mężczyzna został zatrudniony w młodym wieku przez Holendra, kapitana Thijsa Volckenza Mossela, w charakterze tłumacza na wyprawach dalekomorskich.
W 1613 r. obaj przybili do obszarów zamieszkanych przez Lenape. Tam Rodriguez nauczył się języka plemienia, a następnie bez pamięci zakochał się w jednej z Indianek. Mossel, nie mając serca, aby nakazać mu powrót do Holandii, pozwolił swojemu podopiecznemu zostać z będącą w ciąży ukochaną. Na dodatek zostawił przyjacielowi osiemdziesiąt toporów, kilkanaście noży, muszkiet i miecz. Miał on przy pomocy Indian zbudować placówkę handlową. Teren pod nią kupiono za rzeczy warte łącznie 60 guldenów (dzisiejsze 700 dolarów).

,,Członek załogi, Rodriguez, na stałe zadomowił się na granicy Manhattanu, handlując i mieszkając samotnie wśród tubylców. Kiedy wspomniany Mossel odpłynął od rzeki na swoim statku, Rodrigues, urodzony w Santo Domingo, który przybył tam statkiem wspomnianego Mossela, pozostał na lądzie w tym samym miejscu
– skarżył się handlarz.
Kapitan zaprzeczył, że zostawił załoganta celowo. Twierdził, niezgodnie z prawdą, że jego podopieczny uciekł ze statku wbrew woli dowódcy, a przedmioty otrzymał wcześniej w ramach zapłaty za wykonaną uprzednio pracę. Kupiec nie uwierzył. Dzięki jego raportowi wiemy, że Juan mocno zaprzyjaźnił się z tubylcami i z czasem stał się jednym z nich. Dziś Rodriguez ma swoją ulicę na Manhattanie. Nie bez przyczyny – jest on uważany za pierwszego mieszkańca dzielnicy, której nazwa wywodzi się z języka Lenape i słowa manaháhtaan. Tłumaczy się to jako „miejsce, w którym produkujemy łuki”. Późniejsze losy Juana pozostają nieznane.

Rozwój Nowego Jorku
Nowy Amsterdam, a później Nowy Jork nie był miejscem zbyt popularnym wśród kolonizatorów. W 1656 r. mieszkało w nim zaledwie tysiąc osób, a w dokumencie sporządzonym 34 lata później populację oszacowano na 6 tys. Nie żyła już wówczas większość ludu Lenape, który został niemal doszczętnie wybity chorobami, a także przez angielskich odkrywców oraz towarzyszące im wojsko. Masowo sprowadzano niewolników z Afryki – pracowali oni w prawie połowie gospodarstw domowych w Nowym Jorku, których ówcześnie było około tysiąca.
Na początku XVIII w. rozwój miasta przyśpieszył dzięki reformie królewskiej, która z czasem spowodowała, że nowojorski port stał się jednym z największych portów handlowych i przeładunkowych na świecie. Na miejscu zaczęto wydawać lokalną prasę, powstały budynki sądów i ratusza, a w 1754 r. z nakazu króla Jerzego II zbudowano słynny i istniejący do dziś Uniwersytet Columbia.

To wszystko sprawiło, że w zaledwie 70 lat Nowy Jork stał się prężnym, znakomicie rozwijającym się i potężnym ośrodkiem miejskim. Kiedy podpisywano w nim słynny Stamp Act, był już miejscem bardzo dobrze rozbudowanym i ważnym na kolonialnej mapie Wielkiej Brytanii. Wbrew pozorom miasto nie odegrało jednak istotnej roli podczas rewolucji amerykańskiej – już na samym początku rebelianci stracili je bowiem i przez cały okres konfliktu pełniło ono rolę bazy dla brytyjskiej armii. W ręce kolonistów przeszło dopiero w 1783 r.
Sześć lat później Nowy Jork stał się stolicą nowo utworzonych Stanów Zjednoczonych. To w nim miał swoje pierwsze posiedzenie Kongres i amerykański Sąd Najwyższy, w którym sporządzono Kartę Praw Stanów Zjednoczonych i mianowano Jerzego Waszyngtona pierwszym prezydentem USA. Miasto szybko przestało jednak być siedzibą władz – już po roku rząd przeniósł się do Filadelfii, a później do Waszyngtonu.
W XIX w. Nowy Jork zaczął rozrastać się w szalonym tempie. W 1790 r. żyło w nim prawie 50 tys. osób. Dziesięć lat później miasto miało już blisko 80 tys. mieszkańców, a w kolejnych latach populacja zwiększyła się do 120 tys. To był jednak dopiero początek bardzo dynamicznego przyrostu, który sprawił, że w 1832 r. miasto stało się największym ośrodkiem miejskim na kontynencie północnoamerykańskim.
„Dzielnice te przypomniały mi zaułki londyńskie”
Ciągnęły tutaj dziesiątki, a później setki tysięcy imigrantów z Europy i świata, którzy przybijali do tamtejszych doków w poszukiwaniu lepszego życia. Większość z nich pochodziła z Włoch, Niemiec, Polski, Wielkiej Brytanii i Irlandii. Ci ostatni zjawili się w Nowym Jorku w olbrzymiej liczbie, kiedy na ich rodzimej wyspie wybuchł wielki głód (1845-1850). Wkrótce doszło do tego, że co piąty mieszkaniec Nowego Jorku był Irlandczykiem. Z upływem lat władze przestały nadążać z kontrolowaniem imigracji do miasta i wielu ludzi, zamiast znaleźć w nim swoje szczęście, odnajdowało jedynie nędzę. Brakowało dla nich pracy, mieszkań i żywności, o czym pisał m.in. Henryk Sienkiewicz.
,,Zarobek w Ameryce istotnie nader jest łatwy, ale w głębi kraju, na Dalekim Zachodzie; w samym zaś Nowym Jorku panuje przeludnienie i dlatego najbiedniejsi właśnie z emigrantów, którzy nie mają czym opłacić dalszej, bardzo kosztownej kolejami podróży, mrą z głodu, chłodu i wszelkiej nędzy. Dzielnice te przypomniały mi zaułki londyńskie, z tą różnicą, że tu stokroć jeszcze brudniej, a ludność, stanowiąca szumowiny proletariatu wszelkich narodów, gorzej jeszcze wygląda od londyńskiej. Wszelkie choroby epidemiczne i nieepidemiczne dziesiątkują ciągle tych nieszczęśliwych

,,Chcąc opisać to miasto, nie wiedzieć, od czego zacząć, gdzie zaczepić myśl i oko; jedna ulica podobna do drugiej, wszędzie ruch, gwar, ścisk, tłumy powozów i omnibusów; mieszkańcy spieszą się z gorączką na twarzy i w ruchach, jak gdyby mieli pomieszanie zmysłów
„Nie zapomnimy, że Wolność znalazła tu swój dom”
Mimo to w Nowym Jorku w 1886 r. właśnie dla imigrantów stanęła Statua Wolności, która do dziś jest najbardziej rozpoznawalnym symbolem miasta. To wizerunek Libertas, rzymskiej bogini wolności. Ma ona w ręku pochodnię i tablicę zapisaną aktami prawnymi dotyczącymi swobód obywatelskich. Na niej zamieszczono datę 4 lipca 1776 r., upamiętniając tym samym dzień uchwalenia Deklaracji Niepodległości Stanów Zjednoczonych. U stóp posągu leżą zerwane łańcuchy oraz rozbite przedmioty symbolizujące ustroje absolutystyczne.,,Nie jesteśmy tu dzisiaj, aby kłaniać się przed przedstawieniem zaciekłego, wojowniczego boga, pełnego gniewu i zemsty, ale zamiast tego z radością kontemplujemy nasze własne bóstwo czuwające i strzegące otwartych bram Ameryki, większych niż wszystko, co czczono w starożytnych pieśniach. Zamiast chwytać w dłonie pioruny grozy i śmierci, trzyma w górze światło, które oświetla drogę do uwłaszczenia człowieka. Nie zapomnimy, że Wolność znalazła tu swój dom i nie możemy zaniedbać wybranego przez nią ołtarza. Chętni wyznawcy będą stale podtrzymywać jego ognie, które będą świecić na brzegach naszej Republiki, a połączony z odpowiednimi promieniami strumień światła przebije ciemność ignorancji i ucisku człowieka, aż w końcu Wolność oświeci świat
– powiedział podczas odsłonięcia pomnika prezydent Grover Cleveland.

„W szarej mgle wznoszą się białawe drapacze chmur”
Mimo to Libertas stała się symbolem Ameryki i swojego miasta i jest nim do dziś. To w jej cieniu powstawał później słynny Empire State Building, którego budowę rozpoczęto 17 września 1930 r. Znajduje się on – jeżeli spojrzymy, stojąc u podnóży Statui Wolności – dokładnie za jej plecami. Tuż obok niego wyrosły z czasem dziesiątki drapaczy chmur, które smutno opisywał Albert Camus.
,,Deszcze Nowego Jorku. Nieprzerwane, wymiatające wszystko. A w szarej mgle wznoszą się białawe drapacze chmur, niczym ogromne grobowce w tym mieście zamieszkałym przez umarłych. (…) Okropne uczucie osamotnienia. Nawet gdybym przycisnął do piersi wszystkich ludzi na świecie, nie obroniłoby mnie to przed niczym

Nieco inaczej widział to John Gunther. „Zatem teraz dochodzimy do Nowego Jorku, niezrównanego, wspaniałego miasta parodii, czterdziestego dziewiątego stanu, prawa samego w sobie, paradoksu cyklopów, piekła bez granic, najwyższego wyrazu nieszczęścia i wspaniałości współczesnej cywilizacji, Macedonii Stanów Zjednoczonych. Spełnia najsurowszy test, jaki można zastosować do określenia metropolii – nie śpi całą noc. Ale także staje się małym miasteczkiem, kiedy pada deszcz. Paradoks? Nowy Jork jest równocześnie kulminacyjną syntezą Ameryki, a jednocześnie jej zaprzeczeniem, ponieważ ma tak wiele cech nazywanych nieamerykańskimi. Mój przyjaciel, oburzony faktem, że żadne amerykańskie miasto nie może rozwijać się na wzór Paryża czy Wiednia, zawsze powtarza, że Manhattan jest jak Konstantynopol (…). Nie miał na myśli tylko banalnego faktu, że Nowy Jork jest poliglotyczny, ale także to, że jest w nim pełno ludzi, podobnych do Lewantyńczyków, których interesują w zasadzie tylko dwie rzeczy: dobre życie i zarabianie pieniędzy. Wolałbym inną analogię – że tylko Stambuł ze wszystkich miast na świecie ma tak czarujący i stymulujący profil” – podkreślił pisarz.

Przy okazji doskonale opisał, jaką wartość Nowy Jork ma dla Stanów Zjednoczonych. „Nowy Jork jest centrum wydawniczym kraju; to centrum artystyczne, teatralne, muzyczne, baletowe, operowe; to jest ośrodek opinii; to jest centrum radiowe; to centrum stylu. Hollywood? Hollywood to nic innego jak przedmieścia Bronxu, zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem talentu. Politycznie, społecznie, w świecie idei i w całym świecie rozrywki (…) Nowy Jork nadaje ton i tempo całemu narodowi. To, jakie książki przeczyta 140 milionów Amerykanów, w dużej mierze zależy od nowojorskich recenzentów. Większość poważnych felietonów prasowych pochodzi z Nowego Jorku lub z jego okolic; podobnie jak większość felietonów plotkarskich, które uzależniają Amerykanów od Mobile po Puget Sound od tych samych wzorców zachowań społecznych. W różnorodnych dziedzinach, od poważnych dramatów po to, co usłyszysz w szafie grającej, liczy się to, co mówi Nowy Jork. Opinia Nowego Jorku jest oznaką sukcesu zarówno intelektualnego, jak i materialnego. Aby zostać zaakceptowanym w tym narodzie, na pierwszym miejscu musi być akceptacja Nowego Jorku. Nie twierdzę, że jest to koniecznie coś dobrego. Mówię tylko, że to prawda. Jednym z powodów jest to, że Nowy Jork, ze swoją kosmopolityczną populacją, zapewnia tak entuzjastyczną publiczność. Podziwia jakość artystyczną. Ma piękny wewnętrzny blask. Nowy Jork jest również cudownie bogatym centrum fałszywej kultury. Można powiedzieć, że jedną z głównych gałęzi jego przemysłu jest wytwarzanie reputacji, z których wiele jest oszukańczych” – podsumował autor w książce „Wewnątrz USA” (wyd. 1947).

RS